Niedzielne odliczanie literek, dwa. Nijak nie umiem wrócić do miejsca, w którym zdecydowałam się na przeczytanie tej książki. Powód, motywacja, to coś, co mnie pchnęło w objęcia tych dwóch opowieści, pozostanie dla mnie tajemnicą, a próba podążania za cieniami motywów, które przyświecały sięgnięciu po tę lekturę, mogą być tylko marną formą autosugestii lub usprawiedliwiania się.
To książka o grawitacji rodzinnej. O niewidzialnej sile oddziaływania na nasz sposób myślenia i działania. O ciążeniu na naszym losie losów tych, których nie spotkaliśmy, a z którymi łączą nas korzonki drzewa genealogicznego. O powtórzeniach, o echu zamierzchłych wydarzeń. I znów, do znudzenia: choć nigdy nie dzieliliśmy ze znakomitą większością swoich antenatów tego samego punktu w czasoprzestrzeni, życie łączy nas z nimi w pokrętny i uparty sposób.
To książka, po której przez chwilę myślisz o swoich. Ale też okazja, by wrócić i mieć już zawsze pod ręką ukochany kawałek Brubecka.
Właśnie wyprowadziłem się z ojcowskiego domu, z ojcowskiej religii, z ojcowskiego sztywnego świata. I bardzo doceniałem, że Carlos, zamiast mnie besztać, opowiada mi zawsze o Armstrongu, Coltranie, Parkerze, Monku i Mingusie, i Brubecku.
The Dave Brubeck Quartet, Take Five.
*
[…] przyszło mi do głowy, że teza o judaizmie, który ma się we krwi, o judaizmie nie jako religii, tylko jako materiale genetycznym, że ona brzmi tak jak tezy Hitlera.
*
[…] i – sam nie wiem dlaczego – zacząłem myśleć o pianiście jazzowym Davie Brubecku i jego polskim tournée. W marcu 1958 roku amerykański rząd sfinansował Brubeckowi trasę obejmującą dwanaście koncertów w siedmiu polskich miastach. Taki rodzaj muzycznej czy też kulturalnej dyplomacji w samym środku zimnej wojny. Emisariusz amerykańskiego stylu życia. […] Brubeck przemierzył wtedy Polskę razem ze swoim słynnym kwartetem i żoną Iolą i podczas ostatniego koncertu, w Poznaniu, kiedy publiczność poprosiła go o bis, wyszedł na scenę, by po raz pierwszy zagrać kawałek zatytułowany Dziękuję (właśnie tak, po polsku), który napisał czy ułożył w głowie tego samego dnia, kiedy jechali z Łodzi pociągiem. […] Brubeck twierdził, że to jego hołd dla Chopina.
*
[…] mur to fizyczna manifestacja nienawiści do kogoś innego. Manifestacja namacalna, konkretna, która stara się nas od tego innego odgrodzić, oddzielić, wyeliminować innego z naszego życia i świata. Ale zarazem jest to manifestacja pod każdym względem bezużyteczna: jakkolwiek wysoki i gruby wzniesiono by mur, jakkolwiek długi i ogromny by był, nigdy nie będzie stanowił zapory nie do przejścia. Mur nigdy nie okazuje się większy niż duch człowieka, którego odgradza. Bo obcy dalej tam jest. Obcy nie znika. Obcy nigdy nie znika. Obcym dla obcego jestem ja. Ja i mój duch. Ja i moja wyobraźnia.
*
Nikt mnie nie pozdrawiał. Nikt się nie uśmiechał. Ale także nikt nie spuszczał wzroku. Mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, wszyscy, przechodząc obok, patrzyli prosto na mnie, ale w ich spojrzeniach nie było niczego oceniającego, nie było żadnej emocji ani ciekawości, nawet nie zwracali uwagi na mój jaskrawy róż. Jakby dla Polaków spuszczenie wzroku stanowiło oznakę tchórzostwa. Jakby dla Polaków ten, kto ostatni spuści wzrok, kto ostatni zamruga, stawał się zwycięzcą jakiejś gry. I to gry bardzo ważnej. Gry o bezlitosnych zasadach. Gry między dwoma ślepymi przechodniami, którzy nie mają świadomości, że stawką jest ich życie.
*
Każdy decyduje, jak się chce uratować, stwierdziłem. Czy dzięki doktrynie fundamentalistycznej, czy za pomocą serii bajek i alegorii, czy może za pomocą księgi pełnej zasad, norm i zakazów, czy może w przebraniu polskiego drwala, niemieckiego żołnierza, katolickiej dziewczynki albo ortodoksyjnego Żyda, czy może w samolocie, w tchórzliwy i wyśniony sposób. Jakkolwiek, w najbardziej sensowny sposób, tak żeby najmniej zabolało. Tamara patrzyła na mnie jeszcze smutniejsza niż wcześniej. Choć tak naprawdę to wszystko kłamstwa, powiedziałem. I wszyscy wierzymy w nasze własne kłamstwa, powiedziałem. I wszyscy czepiamy się imienia, które najbardziej nam pasuje, mówiłem.
* * *
Nieważne, czyja to była wina, powiedział. W jego głosie wyczuwało się więcej smutku niż złości, więcej rozczarowania niż bólu.
*
Zawsze bardziej przerażała mnie ludzka obojętność na grozę niż sama groza.
*
Wszyscy zawsze uważaliście, że to moja wina, krzyknęła ciotka Lynda z ręką w powietrzu, jakby przysięgała, że mówi prawdę, albo jakby wskazywała tą ręką wszystkich, którzy ją obwiniali. Ale obwiniali o co?
*
Zapytałem pani Ermelindy, jakich dodała ziół czy korzonków, ale powiedziała mi tylko, żebym pił powoli, że dzięki temu zobaczę prawdę. […] Chciałem zapytać, jaką prawdę albo którą z prawd, albo czyją dokładnie prawdę. […] Pomoże panu zobaczyć pańską prawdę, odezwała się nagle ze swojego plastikowego krzesełka, jakby odpowiadając na pytania, które zadawałem w myślach. Trochę się wystraszyłem. […] Nie prawdę chłopca, który się utopił, powiedziała staruszka. Tylko prawdę tego, co nosi pan w sobie, dodała. Pańską swoją prawdę, powiedziała, używając podwójnego zaimka dzierżawczego, jak to często robią ludzie na wsi.
*
[…] a może milczenie stanowi część jej żałoby […].
*
Pan nie jest stąd, prawda?, zapytał, znów siadając i wiosłując do tyłu czerwoną rakietką. Poprawiłem sobie ponczo na ramionach i upiłem ciepłej kawy. Czasami jestem, odpowiedziałem z uśmiechem.
Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba, przeł. Tomasz Pindel,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.
(wyróżnienie własne)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz