wpis przeniesiony 10.04.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Wczoraj. Wracałam do ula autobusem. Siedziałam obok na oko prawie trzydziestolatka, który z zapałem chłopca-oazowca czytał w jakiejś gazetce wywiad z bosym guru wszechpolaków… że imigranci… mowy nie ma! Kątem oka patrzyłam oniemiała na męskie czytające zjawisko. I zrozumiałam głębiej to, czego zrozumieć latami nie mogłam, bo powiedzieć, że imigranci, nie ma mowy! jest opowieścią o człowieczym strachu przed nieznanym, to jak nic nie powiedzieć, utknąć na długo w warstwie banału.
Imigranci, nie ma mowy! nie jest o naturze/kulturze imigrantów, której nijak pogodzić z narodowym katolicyzmem się nie da. Imigranci, nie ma mowy! jest o nas (o Polkach i Polakach przez ostatnie dziesięciolecia) — o naszym chronicznym polskim braku zaufania do siebie nawzajem, o braku wiary, graniczącej z pewnością, że polska policja i polskie sądy nie zadziałają ani na czas, ani tak jak trzeba. W związku z tym, nie możemy powiedzieć ani sobie, ani przyjezdnym: tu są reguły gry życia w tym kraju; jak nie będziecie ich przestrzegać, poniesiecie konsekwencje zawsze i szybciej niż myślicie.
I zrozumiałam wszechpolaka… wieczorową porą nie mam zaufania do grupki męskich wyrostów — omijam… w biały dzień mam odruch unikania straży miejskiej, policji i kanarów, a sądy, jeśli „działają” podobnie jak NFZ, to współczuję tym, co muszą coś w nich załatwić.
Rozumiem cię, łysy z wyboru młodzieńcze, tyle że to nie nieobecni imigranci nas tak urządzili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz