wpis przeniesiony 16.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Jak napisać o olśnieniu, w którego jasnym świetle jestem sobie ze sobą od niedzieli wieczór? No jak? Nie wiem. Próbuję ignorować to pytanie trzeci dzień, a ono i tak z uporem maniaka chodzi mi po głowie. Mogę tylko spróbować nazwać słowami nienazywalne. Być może próba użycia słów będzie przypominać rzucanie się z motyką na słońce. A niech tam.
Gdy dwa tygodnie temu z małym hakiem odwieźliśmy Heniutkę na psie wakacje, wracając do domu nie przyznałam się Sadownikowi, że w środku mam niepokój, „nerw” jakiś dziwny. Był, choć doskonale wiedział, że nie ma prawa go być — to nie były pierwsze psie wakacje Kudłatej w chatce na psio-kocich łapkach, u Altówek, do których mamy niebywałe zaufanie nie tylko w psich sprawach. Niepokój i „nerw” był. Kwoka jestem nie matka, pomyślałam.
Trzymało mnie dobry tydzień. Gdy odbieraliśmy kudłatą wczasowiczkę, nie zdziwiło mnie, gdy Altówka powiedziała, że pierwsze kilka dni Heniutek był poddenerwowany. Podobnie jak całe żywe stworzenie małe i duże. Narodzinom — powiedziała Altówka — nowego pokolenia zawsze towarzyszy napięcie i kto żyw je wyczuwa.
Gdy całym Stadem wracaliśmy do domu, olśniło mnie, że dzietność konfrontuje nas z pierwotnym lękiem o życie, strachem przed śmiercią — stawia nas wobec fundamentalnych egzystencjalnych pytań. Każdego dnia konfrontuje nas z nieoczywistością i delikatnością życia. Należy dodać, że głupim jest ten, kto myśli, że bezdzietność tego nie robi.
Takiej lekcji udzieliła mi kudłata Mama ośmiorga wspaniałych ogażątek. Chylę czoła przed Tropką. Dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz