czwartek, lipca 21, 2016

1956. Światowe Dni Mizoginów, 2016

 wpis przeniesiony 24.03.2019. 
 (oryginał z zawieszkami) 

Z uporem maniaka na tym blogu nie ma (prawie) ani słowa na temat aktualnych, politycznych, publicznych dramatów, dylematów, kwestii, dróg donikąd, klauzul sumień najbardziej sumiennych. Nie ma, bo trzeba by długo, bezowocnie i całkiem bez sensu. Ale czasem wyjątek sam włazi w ręce — publiczne staje się prywatnym.

Coś napadło mnie wczoraj. Zachciało mi się w autobusie ruchomego, ale od końca. Było więc With My Own Hands, Beautiful Day, potem Cohen i Zębaty z tym samym utworem. Nie byłoby tego wpisu, gdyby nie mój szczery śmiech i ubaw, w który wpędziły mnie katolickie przygotowania do ŚDM. Wyszłam z Ośrodka, kilometry chodzenia chciałam sobie nabić, więc obok Placu Piłsudskiego mknęłam. I?

I upłakałam ze śmiechu. Scena na placu, głośna muzyka i. I co? I Hallelujah Leonarda Cohena! Trzeba przyznać, że to niezły chichot historii, pochodzenia i perspektyw widzenia świata. Chyba śpiewający tę „nutę” nie wiedzieli nic o tym utworze. Nikt im nie powiedział, że nie każde Alleluja ma wymiar katolicko-mizoginistyczno-żałujący-za-grzechy wielbienia pana? Przenośnie, parabole, elipsy, inne środki wyrazu? Gdzie? Czepiasz się babo. Alleluja! Wiem. Czepiam się. A może? Chwila, chwila. Oczywiście, że jest to głęboko religijna pieśń, tyle że religią nie jest katolicyzm, lecz człowieczeństwo.

*

Nie byłoby tego wpisu również z drugiego powodu. Dziś rano przeczytałam piękne słowa:

Udawanie, że jest inaczej, wymagałoby zapoczątkowania nowej religii, której przyświecałoby chwytliwe hasło: „Jestem taki, a nie taki, wiesz. Naprawdę”.
     O to właśnie chodzi w religii. Tyle tylko, że zawsze dodaje się jeszcze jedną linijkę, która psuje mi humor i całe hasło brzmi wtedy następująco: „Jestem taki, a nie taki, wiesz. Naprawdę. A jeśli jesteś inny niż ja, wtedy jesteś w błędzie. I będziesz się przez to smażył w piekle”.

John C.Parkin, Filozofia f*k it, czyli jak osiągnąć spokój ducha,
przeł. Cezary Welsyng, Helion, Gliwice 2011.
(wyróżnienie własne)

*

Przypomniały mi się zajęcia z przekleństw. Grzeczna nad wyraz, poza wszelką normę dla kobiet ustanowioną, spokojna do bólu dziewczyna. Przekleństwo przez jej gardło przejść absolutnie nie mogło. Nauczyciel zarządził na koniec, że nie wyjdziemy, jeśli każdy nie przeklnie. No i groziło nam uwięzienie na resztę wieczności. Dziewczyna nie chciała, nie potrafiła, nie mogła, o sumieniu nie wspomniała — nie było wtedy takiej mody. Nauczyciel już prawie się poddał, gdy z grzecznej dziewczyny wyrwało się głośne, niskie: fuck it all! Zatkało nas wszystkich z wrażenia. To było spektakularne przekleństwo!

Więc?

Fuck it all! Hallelujah!

It’s a beautiful day!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz