wtorek, sierpnia 19, 2025

5867. Z oazy (CCCLXIX)

Co­tygodniowe odliczanie literek, dwa. Informacja o tej książce dotarła do mnie nie raz. Okładka nie intrygowała, gatunek nie zachęcał, podczytnika nie chciało mi się czytać. Przez przypadek przeczytałam pierwsze dwa akapity:

Znasz mnie. Wysil się trochę, przypomnij sobie. Ten staruszek, który gra na publicznych fortepianach, tam gdzie bywa dużo ludzi. W czwartki jestem na Orly, w piątki na Roissy. W pozostałe dni tygodnia na dworcach, innych lo­tni­skach, wszędzie, gdzie tylko jest fortepian. Często gram na gare de Lyon, mieszkam bardzo blisko. Nieraz mnie słyszałeś lub słyszałaś.
     Pewnego dnia w końcu do mnie podchodzisz. Jeśli jesteś mężczyzną, nie odzywasz się. Udajesz, że zawiązujesz sznurowadło, żeby nie dając po sobie poznać, trochę mnie posłuchać. Jeśli jesteś kobietą, aż podskakuję. Bo wła­śnie na jedną czekam. A jeśli to nie ty, nie obrażaj się. Czekam na nią od pięć­dziesięciu lat.

I moje wielokrotnie wyrażone nie zostało w ułamku sekundy unieważnione. Klik, klik, i miałam na czytniku. Wsią­kłam natychmiast i okazało się, że jestem w stanie połknąć powieść w półtora dnia.

To powieść pełna muzyki, muzyków, kompozytorów, malarzy i miast. Czytając, ło­mo­liłam po kolei wszystkimi sonatami Beethovena. Gdybyś miał_ w tym roku prze­czytać tylko jedną powieść, niech to będzie właśnie ta, bo jest tego warta.

i wszystkim tym, którym nie udało się uciec

🖇 🖇

Rothenberg uczył tylko muzyki Beethovena. W odległej przeszłości, o której rozmawiał rzadko, ten wielki człowiek, Ludwig – mówił o nim po imieniu – uratował mu życie. Dzień po dniu Rothenberg grał jego trzydzieści dwie so­na­ty, nie używając instrumentu. Z palcami zawieszonymi w powietrzu, ze stopami w pyle Polski. Grał, żeby nie oszaleć.

     – Rytm! – wrzeszczał Rothenberg. – Rytm!

Zapytałem go, czy mogę się uczyć czegoś innego, a on dostał szału.
     – Już się uczysz czegoś innego, kretynie! U Ludwiga jest wszystko. To, co było przedtem, i to, co było potem. Jest Bach i Schubert. Jest Gabrieli, Mo­zart, Bruckner i mało brakuje, żeby była wytwórnia Varèse Sarabande. Czego chcesz więcej?

     – Nie, nigdy nie będziesz grać tak jak ja, chłopcze. Ale jeśli tak dalej pójdzie, nastąpi coś gorszego. Nigdy nie będziesz grać tak jak ty.

Momo przez cały czas się uśmiechał, jakby widział coś zabawnego, jeszcze dla nas niewidocznego […], jakby chciał powiedzieć: „Poczekaj chwilę, za wzgórzem, jak minie gorączka, po burzy, sam zo­ba­czysz, zrozumiesz, to naprawdę bardzo śmieszne”. Mam sześćdziesiąt dzie­więć lat i nadal cze­kam, ale może najpierw muszę się wdrapać na parę zboczy.

W budynku czuć było naukę i modlitwy ciskane o ściany, na których wy­sy­cha­ły, nigdy niewysłuchane.

Zagrałem jednym palcem fragment Sonaty nr 24 – ostatnie ćwiczenie, jakie mi zadał Rothenberg – nie dotykając klawiszy. I tu nastąpił cud: usły­sza­łem muzykę, wyraźną i triumfalną, równie pewnie, jak ją słyszał Beetho­ven.

     –  […]  nie będziesz dotykać niczego poza tą maszyną, zrozumiano?
     – Nawet pianina?
     – Zwłaszcza pianina. Daj mi słowo.
     – Obiecuję. Ale dlaczego?
     – Czy sądzisz, że kiedy Piłat skazał Jezusa na ukrzyżowanie, ten pytał go dlaczego?
     Nie miałem pojęcia, o co Chrystus pytał lub nie pytał. Na podstawie tego, co wiedziałem o tamtej sprawie, wcale nie miałbym mu za złe, gdyby zadał to pytanie.

     – Wielebny ojcze?
     – Tak, Josephie?
     – Czy Chrystus jest naszym bratem?
     – Oczywiście.
     – Jeśli Chrystus to mój brat, dlaczego tu jestem? Dlaczego na to po­zwolił?
     – Jezus samego siebie nie uratował. Dlaczego miałby ratować ciebie?
     – Bo ja nic złego nie zrobiłem!

Aż pewnego dnia, słuchając sonaty, zrozumiałem. Nikomu nie przyszło do głowy, że być może Bóg jest głuchy jak pień. […]  Że nikogo nie opuścił, że widział poruszające się wargi, sine wargi swojego syna, ale nie usłyszał jego słów? Cała ta historia, ukrzyżowanie i ciąg dalszy, wznoszące się do nieba katedry, kontrowersje, stosy, wyrywane paznokcie, przyznawane aureole – często tym samym osobom – to po prostu gigantyczne nie­po­ro­zu­mienie.
     Jeśli Bóg jest głuchy, trzeba Mu wybaczyć. Całkowicie, nie tylko czę­ścio­wo, wybaczyć nasze okaleczone dni i złamane serca.

Widziałem tysiące ludzi złamanych przez czarno-białe życie. I szalbierzy, którzy na niedzielnym targu im obiecywali, że jeśli będą bardzo mocno wie­rzyć i nie będą zadawać pytań, pewnego dnia ich życie nabierze barw.
     Lecz kiedy Théas szepnął: „Niech cię Bóg błogosławi”, jedyny raz w życiu uwierzyłem, gdyż w przeciwieństwie do pozostałych on też wierzył.

Nienawiść, podobnie jak modlitwa, żywi się ciszą.

Jak zresztą mogą potwierdzić wszyscy muzycy, trudniej jest wyjść na scenę dla jednej osoby niż dla tysiąca. Niełatwo jest rozczarować tysiąc osób.

Kiedy człowiek widzi dziecko chwiejące się pod ciężarem tornistra lub sta­rusz­ka z trudem ciągnącego walizkę, rzuca się, żeby im pomóc. Lecz tym dzieciom – […] – nikt nie zaoferował pomocy przy niesieniu ich gniewu. Po­zwa­lano im potykać się o krawężnik i patrzono w inną stronę. A niech się przewracają. Przynajmniej człowieka nie zgniotą ciężarem, który dźwigają.
     Byli twardzi, byli zabawni, nie odnosili żadnych zwycięstw.
     Moi przyjaciele.
     Wieczorami, kiedy jestem smutny, kiedy piję kwaśne wino, nadal o nich myślę.

Zrobiłem to, co się robi z radą, kiedy się ma prawie szesnaście lat, zwłaszcza jeśli rada jest dobra: zignorowałem ją.

I pociągi, i sieroty należały do państwa. Dopóki te drugie nie wpadały pod te pierwsze, można było zaoszczędzić na ogrodzeniu.

Byliśmy duchami, nigdy nie byłem tego tak świadomy jak tamtego dnia. Mieszkańcy miasteczka uśmiechali się i klaskali, kiedy obok nich prze­cho­dzi­li­śmy. Ale nas nie widzieli. Widzieli tylko uśmiechającego się i ści­ska­ją­ce­go dłonie opata, a także osoby z kadry wychowawczej: kilka siostrzyczek oraz Rachida i Camille, którzy się dobrowolnie zgłosili. Nie widzieli nowo przybyłego malca, który się potykał na czele naszej chmary duchów. Ich wzrok unosił się nad naszymi głowami. Bez przeszłości, bez przyszłości, bez niczego przed i niczego po, sierota to melodia na jedną nutę. A melodia na jedną nutę nie istnieje.

     – Kiedy więc gram Beethovena…
     – Kiedy ty grasz Beethovena, Ludwig przewraca się w grobie. Lecz kiedy Kempff gra Beethovena, kiedy Fischer lub ten argentyński chłopak, Baren­boim, grają Beethovena, to zupełnie inna sprawa. Kiedy oni grają, wów­czas może to nie Beethoven gra, ale jednak to gra Beethoven.

     –  […]  Jesteś Żydem?
     – Nie. No może trochę. Mój dziadek był Żydem. W pewnym sensie w jed­nej czwar­tej jestem Żydem.
     – U Żydów to tak nie wygląda. Albo jesteś Żydem, albo nie jesteś. W każ­dym razie jedna czwarta to jakieś piętnaście, dwadzieścia procent, bez zna­czenia.
     – Jedno jest pewne, to lepiej, niż być w stu procentach idiotą.

     – Muzyka nie jest prosta?
     – Nie. To kwestia rytmu. Wszyscy wielcy to mają. Nawet Stonesi.
     – Kto taki?
     – Żartujecie? Nie znacie Stonesów?
     – Znamy Sinatrę – powiedział Sinatra.
     – On też trzyma rytm. Tak jak Stonesi.
     […]
     – Ale co to jest ten rytm? – spytał.
     – Nie wiem, trzeba go słyszeć.
     – To jest coś rzeczywistego?
     – Oczywiście, że rzeczywistego. Nie ma nic bardziej rzeczywistego.

     – Sympathy for the Devil, Rolling… Rolling Stones.
     Nie rozumiałem. Nie miałem tej płyty. […]
     – Zdaje się, że lubisz rocka, tak to się nazywa, prawda?
     – Tak. Ale technicznie rzecz biorąc, ta piosenka jest w rytmie samby.
     – Samby. Czujesz sympatię do diabła, Josephie? O to chodzi?
     – Współczucie – poprawiłem automatycznie.
     – Słucham?
     – Sympathy to po angielsku współczucie. Może też być sympatia, ale ra­czej chodzi o współczucie.
     – To wiele nie zmienia.
     – To zmienia bardzo wiele.


The Rolling Stones, Sympathy For the Devil, 1968.

„Nie, wielebny ojcze, ja już widziałem przyszłość. To lepszy świat […]. Wi­dzia­łem przyszłość i nie jest ona tym, co ojciec mi ofiarowuje”.
     – Czy ty mnie słuchasz, Josephie?
     – Chrystus nie trzymał się reguł.

Jest rytm. Nie trzeba żadnych rakiet, żeby polecieć na Księżyc. On tu jest, na czubkach twoich palców. Ludwig podróżował we wszechświecie już sto pięć­dzie­siąt lat temu, podobnie Bach, Pergolesi i Schumann, który wcześnie wyruszył w podróż. […]  Wszyscy ci ludzie odbywali długie spacery w sta­nie nieważkości. Znali sekretne nazwy ciał niebieskich. Nie rozśmieszaj mnie więc swoimi rakietami.

W ciszy zaszeleściły nuty. Bach. Od razu rozpoznałem arię z Wariacji Gold­bergowskich.

     – […]  Wiesz, że nie zawsze tu będę.
     – Och, proszę pana…
     – Milcz. Kiedy mnie już nie będzie, a ty nie będziesz wiedział, jak się za­brać do sonaty, posłuchaj Kempffa. On jest najlepszy. Nawet gdy się myli, ma rację.
     – Nie rozumiem.
     – Bo nie słyszysz. Beethoven był kompletnie głuchy, kiedy napisał ten utwór. Ale słyszał. To, co gram, a gram dla ciebie jedno z najpiękniejszych Adagiów, jakie kiedykolwiek napisano… […]  Żeby tak grać, trzeba polubić to, co jest na zewnątrz. Tam znajdziesz rytm.


Ludwig van Beethoven, Sonata fortepianowa B-dur,
Hammerklavier, Adagio sostenuto,
Wilhelm Kempff (fortepian).

     – Pan Rothenberg?
     – Właśnie. Umarł.
     W pierwszym odruchu chciałem się roześmiać. Oczywiście, że mój dawny mistrz nie umarł. Zbyt wiele rzeczy musiał mi jeszcze wyjaśnić. Na przy­kład, co miał na myśli, kiedy mówił: „Nie myl rytmu z tempem, głąbie. Rytm nie jest strukturą poziomą, lecz pionową. To unosząca się z zie­mi ro­sa i to, co pozostaje po dzwonie, kiedy przestaje bić. Czy to jasne?”.
     „Nie, proszę pana”.
     „Wszyscy włoscy malarze znaleźli rytm, a także paru innych, których na­zwisko niemal zawsze zaczyna się od van: van Gogh, van Eyck, van Rijn, van der Weyden, znaleźli rytm i ukryli w swoich obrazach. Czy tym razem to jasne?”

„Każdy odpowiada za siebie” nie było dewizą egoistyczną. Chodziło o to, że kiedy już nic nie było ważne, my byliśmy ważni. Że mieliśmy jakąś wartość, nawet rozdarci i zniszczeni, mieliśmy w głębi siebie to coś, co trzeba było chronić.

[…]  gram życie i śmierć, jak gdyby były niczym, bo też są niczym. Gram wielkie białe byki, gram zło i radość, które nadają sens naszemu życiu.

Johann Sebastian Bach, sierota, Caravaggio, sierota. Ella Fitzgerald, Coco Chanel, sieroty. Anton Bruckner, Louis Armstrong, Ray Charles, John Len­non, Billy the Kid, Tołstoj, Chaplin, sieroty. I tysiąc twarzy w tej samej chwi­li, tysiąc twarzy, których nie znamy, w każdym razie jeszcze nie, przy­kle­jo­nych do zamazanych szyb, twarzy sierot.

Jean-Baptiste Andrea, Diabły i święci,
przeł. Beata Geppert, Znak, Kraków 2025.
(wyróżnienie własne)

Jeśli jednak sądzisz, że się gubię, tracę wątek, opo­wia­da­jąc te historie […], znaczy, że patrzysz ze zbyt bliska. Ze­zu­jesz z całych sił i widzisz to samo co ja pięćdziesiąt lat temu.

Spojrzeli po sobie. Ci czterej spędzali życie na spo­glą­da­niu po sobie, żeby nie upaść, tak jak człowiek obraca się do tyłu, by sprawdzić, czy tata, nic nam o tym nie mó­wiąc, nie przestał trzymać roweru po zdjęciu bocznych kółek i przysiędze, że będzie nas asekurował.

     – Tak, uważam, że jesteś piękna.
     – Piękna jak?
     – Jak c-moll.
     C-moll, ulubiona tonacja Beethovena. Klucz, w któ­rym piękno krąży w środku burzy. Jedno nie ist­nie­je bez drugiego.

[…]  mówiliśmy sobie: „Wszystko będzie dobrze”, i ten czas przyszły, będzie, zawierał w sobie jedyną przy­szłość, o jakiej ośmielaliśmy się rozmawiać.

Rytm. To wtedy go usłyszałem. […]  Potem wiatr, potem ogromna przestrzeń między nutami, […]  wszystko było powiązane, wszystko było tam, na miejscu, w zasięgu słuchu.
     Rytm, coś, co spaja wszystko, dzięki czemu nasze ży­cie stoi na nogach. I wiedziałem, że tym razem go nie zapomnę.

Rzuciłem wyzwanie logice, statystyce, sile ciążenia, które bywają narowiste.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz