Podszlifował sobie pies człowieka.
Człowiek zawstydzony odszczekał każde swoje zwątpienie.
Było bosko!
cdn., wszyscy padamy na pysk...
Jabłoń, która nie rodzi, należy wyciąć, usłyszałam.
Jak to jest: żyć, być, śnić i nieprzerwanie marzyć,
gdy prawie ci wmówiono, że jesteś taką Jabłonią?
Jak to jest kwitnąć przez cały rok? Rozkwitać każdego dnia?
Podszlifował sobie pies człowieka.
Człowiek zawstydzony odszczekał każde swoje zwątpienie.
Było bosko!
cdn., wszyscy padamy na pysk...
we mnie wiele głosów, postaci,
figur. wysłuchanych.
jest ktoś,
kto mówi „nie”.
jest ktoś, kto tęskni.
jest ktoś, kto kocha.
nie ma nikogo,
kto ma rację.
do kogo mówisz?
[suplement pikselowy: 15.04.2021]
Te same cztery słowa.
Inny znak interpunkcyjny zupełnie zmienia znaczenie słów.
Ot, mała różnica, która czyni ogromną różnicę.
*
dotykam
Cię
myślą
swą?
*
Sadownik nazwałby to filozoficzno-interpunkcyjno-intelektualnym onanizmem. Sadownika nie ma, więc mi przyszło nazywać rzeczy po imieniu. Ale ja się z Nim nie zgadzam.
jedna mała karteczka. jedna
płyta. odnalazły mnie.
i intensywne uczucia wróciły.
jestem ofiarą, sprawcą, świadkiem. jest we mnie
coś z rozbitka, coś z ozdrowieńca. tu i teraz
intensywne uczucia czynią mnie wyjątkowo żywą.
Annie Lennox, Honestly z płyty Bare, 2003.
wpis przeniesiony 11.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Rodzi się dziecko.
Tracę matkę. Nie mam pięciu lat, ale przecież zrozumiem, że rączki ma tylko dwie.
Rodzi się dziecko.
Tracę ciocię. Jestem większa, nie próbuję rozumieć.
Rodzą się kolejne dzieci.
Myślę, że nie mam już kogo tracić. Wzruszam ramionami. Gdzieś w środku dziecięca pewność, że niczego bym nie straciła, gdyby nie... dzieci.
Mija wiele, wiele lat.
Naprawdę jestem już duża, mądra, dorosła,
z bagażem dużych i ważnych
doświadczeń życiowych.
Dziecko od długiego czasu w drodze.
Tracę rodzinę. Grubą kreską milczenia oddzielona od nas, ode mnie i Sadownika. Rodzi się. Gratulujemy.
Rodzi się kolejne dziecko.
Niczego odebrać mi już nie może. Nie należymy do tej samej rodziny. Na esemes z informacją odpowiadam. Gratulujemy.
*
Olśniło mnie w tej kwestii jakiś czas temu, przy okazji wizyty Bliźniaczego Małżeństwa. Ich Synek nie odebrał mi Bliźniaczej Liczby. Schemat, z którym mogłabym spokojnie opuścić ten padół łez, legł w gruzach. A wszystko wydawało się innym wyjątkowo jasne — coś ze mną jest nie tak i to od bardzo wczesnego dzieciństwa, jeśli tylko to przepracuję, jeśli tylko popracuję nad sobą, zmienię się, będą mnie zauważać i brać pod uwagę.
Jeden mały Chłopiec swoim istnieniem kopnął klocek pieprzonego domina „Jabłoń i rodzinne dzieci”. Już wiem, że wszystkie wspomniane w pierwszej części dzieci nigdy nikogo mi nie odebrały — nie miały takiej mocy — były bezbronnymi niemowlętami. To tylko dla konkretnych dorosłych, gdy one się rodziły, nie byłam kimś wystarczająco ważnym, nie łączyła nas szczególna nić... naprawdę, nic więcej. Jakiś czas to trawiłam. Puszczam!
wpis przeniesiony 11.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Dostałam zgodę. Dzielę się.
[...] f e m i n i z m to troska o słabszego. Wszelkiego rodzaju i maści słabszego.
Nawet słabszą mnie w stosunku do mnie silnej.
Każdy z nas jest tym słabszym, tylko o tym zapominamy, bo te słabości nie dzieją się jednocześnie. I kiedy jesteśmy silni, myślimy, że nigdy nie będziemy słabi.
Ruda Annsonka
(wyróżnienie własne)
wpis przeniesiony 11.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Miarą tęsknoty są (a) wyostrzona spostrzegawczość, dzięki której z łatwością wyławiam z tła brodatych, przystojnych facetów, (b) motocykle, których jakoś wokół mnie więcej, pomimo podłej pogody. Mało? Mało! Włączam rano radio i co? Brodaty, mądrze gadający Motocyklista!
Grzegorz Chlasta: Przychodzi syn i mówi:
— Tata! Chcę mieć motor.
I co pan radzi tacie?
Lech Potyński: Zacisnąć zęby i kupić. Ja w takiej sytuacji się znalazłem wiele lat temu, natomiast to nie był syn, tylko córka [...].
(fot. Autor nie do ustalenia)
*
Uwielbiam tęsknić! Do Sadownika. Do Pana Ciasteczko.
Normalnie, kochliwa baba ze mnie...
wpis przeniesiony 11.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Jest takie miejsce. Uładzone. Grzeczniutkie. Dobrze wychowane. Tradycje wszelkiej maści podtrzymujące. Równiutkie. Zgodne. I te pe. I te de. Ludzie tam też są uładzeni, grzeczniutcy, dobrze wychowani... I te de. Oczywiście, będąc tam mogłabym się postarać i być uładzona, grzeczniutka, mogłabym udawać dobrze wychowaną i podtrzymującą wszelkie tradycje rodzinne. Mogłabym, ale po co? Lubię nieoczywistość, niegrzeczność, dobre wychowanie, ponieważ nie posiadam, generalnie uważam za rzecz groźną i morderczą, bo zabija instynkt zmierzania ku życiu szczęśliwemu. Tradycje wolę tworzyć niż podtrzymywać te, które mnie w dupsko uwierają. No więc, tak, zgodna bywam, jak chcę, ale nie mam tego w standardzie, w żadnym razie nie jest to opcja domyślna.
No więc, w tym miejscu niezmiennie korci mnie niebywale, swędzi ozór okrutnie i zwykle wcześniej niż później wygłaszam swój sąd głosem nieznoszącym sprzeciwu:
rodzina to patologia.
I patrzę z nieukrywaną przyjemnością, jak zacni, uładzeni, grzeczniutcy, równiutcy i zgodni, co tradycję podtrzymują, nie dają rady zdzierżyć tej obelgi. Uwielb, po prostu uwielb rozchodzi się po całym mym ciele, gdy zacni, uładzeni protestują.
Do niedawna miałam jeden argument. Ludzie, dobierając się w pary, mają zwykle coś wspólnego: cechy charakteru, marzenia, kierunek, w którym idą — współdzielą pewien zasób wartości. Siłą rzeczy pewne wartości pozostają za burtą nowej rodziny — my nigdy, przenigdy nie robimy tego, tamtego; my absolutnie nie jesteśmy tacy czy owacy, czyż nie? Żeby sprawa była jasna, nic w tym złego. Ale łatwo sobie wyobrazić, jak czuje się nastolatek marzący o zostaniu tancerzem w rodzinie, która od pokoleń jest rodziną adwokatów. Kancelaria już na niego czeka, a on śni o tańcu współczesnym. Rodzina nie rozumie i nie ma zamiaru zrozumieć, bo przecież wie lepiej, jeśli nie najlepiej. Rodzina zamiast wspierać, wybić młodemu człowiekowi próbuje taki czy inny pomysł. Może nawet uda im się zabić jego potencjał. Jeśli to nie patologia, to co? Nie trzeba morderstwa, by zabić człowieka.
***
Będąc u Orzeszka i Seniora odkryłam inną perspektywę owej patologii. Już jadąc do nich, wiedziałam, że będzie inaczej, ponieważ jechałam jako osoba dorosła. Tak, to prawda, że łączy mnie z nimi czas przeszły, miniony, historia cała. Jednak teraz łączy mnie z nimi jedynie teraźniejszość, a w zasadzie tylko jej mała część. Mogą mnie spotkać jako fajną babkę, (nie)ciekawego człowieka, osobę o określonych poglądach i zacięciu. Tak czy inaczej mają przerąbane, bo mogą mnie spotkać już tylko jako osobę dorosłą. Biedni oni!
Rodzina jest patologią, bo nie aktualizuje sobie bazy danych na temat swoich członków. Niespecjalnie trzeba używać wyobraźni, wystarczy się rozejrzeć. Przyjeżdża pani prezes do swoich rodziców, ciach, ułamek sekundy i dorosły człowiek prysł, jest sześcioletnia córunia, co nie lubi pomidorowej, ale będzie ją jadła. Odwiedza swą matkę ojciec trójki prawie dorosłych dzieci i co, ciach, ułamek sekundy i dorosłego brak, sześćdziesięcioletni kilkulatek słyszy, że gruby sweter ma założyć, bo zimno — na nic protesty i niechęć do golfów wręcz organiczna, matka syneczka wie lepiej. I żeby tylko o jedzenie czy ubrania chodziło...
*
Jako istota głęboko antyspołeczna patologii rodzinnej mówię: nie, dość, starczy! Właśnie do tego, między innymi, przydaje mi się świadomość.
wpis przeniesiony 11.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Życzył mi dobrej nocy wczoraj, a sam kilka granic stąd udawał się właśnie na obiad. Zanim poszłam spać, powłgoogleczyłam się po mieście, w którym jeść zamierzał. W wąskich uliczkach znalazłam znane i nad Wisłą formy ludzkiej aktywności. Nie wiem, kim jest NeNe, nie wiem, czy ta miłość przetrwała poza murem, ale wiem, kim jest Pan Ciasteczko i że ta miłość trwa.
Więc. No cóż. Głupia sprawa. Nic dodać. Nic ująć. Tęsknić!
→PaNie CiaSTeCZKo← TI AMO!
Pan Ciasteczko jutro udaje się na tygodniowe szkolenie. Dwanaście koszul na osi czasu miarowo rozłożonych do prasowania. Ma Pan Ciasteczko w końcu nieocenioną możliwość postudiować w detalu filozofię czasu Present Continuous. Zagadżeciony, z powieścią do słuchania na uszach, daje radę. Drzewko nie kibicuje, nie wspiera — bezduszna podła baba. Po czwartej koszuli Pan Ciasteczko robi sobie przerwę na obiad. Po nim wraca do kieratu, by po piątej sapnąć. A Jabłoń na to bezczelnie antyfeminiumem raczy:
— Kochanie, wiesz, że to co robisz, to nie praca?
wpis przeniesiony 11.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Dała czadu. Kończący się tydzień spokojnie powinien być nazwany tygodniem spod znaku Omm, bo wyjątkowo obrazowo ujęła rzeczywistość, którą znakomita część politykierów w tym kraju — bo przecież nie polityków — ignoruje. A było to tak:
Dzielimy się ochoczo na dzietnych, bezdzietnych, psiarzy, kociarzy, katolików i niewiernych, homo wiadomo i nie wiadomo itd. A potem mamy dysonans, kiedy okazuje się, że bezdzietna psiara, posiadająca też koty jest praktykującą katoliczką i jednocześnie lesbijką w parze z żydówką równie wierzącą, które dają schronienie gromadce potrzebujących dzieciaków i wszyscy żyją długo, i są wzorem dla innych. Na każdym kroku widać, jak ludzie potrafią łamać schematy i wychodzi im to na szczęście, zazwyczaj. (wyróżnienie własne)
No więc, żeby nie zgubić — kto czyta stare wpisy czy komentarze? — zostawiam to tu do łatwego, w razie czego, odnalezienia.
Zaglądam dzisiaj do Ommeczki, a tam ciąg dalszy:
[...] wracając do tego miejsca przy nas, jak się trochę posunąć (nazwijmy to mentalnie) w naszej głowie, to oprócz innowierców, gejów, lesbijek, żydów, psów, kotów, dzieci i innych inności zmieścimy się również... my sami, ważni i wartościowi. Takie to patetyczne, banalne [...] prawda?.
I tylko z jednym zgodzić się nie mogę. Omm, wcale nie patetyczne i nie banalne!
*
Stado:
(na grillu prawie tydzień temu)
(już po wszystkim, gdy wskutek poczynionych obserwacji,
ale i uzyskanych informacji, doliczyła się, że...
liczba par nieheteronormatywnych wzrosła 300%)
Jabłoń:
(z udawanym strachem maskując na chwilę radość,
że ludzie przy niej i Sadowniku niekłamani, prawdziwi)
Jak tak dalej pójdzie, my z Sadownikiem będziemy w mniejszości...
Gospodarz:
Spokojnie, jesteśmy tolerancyjni.
wpis przeniesiony 11.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Nie znoszę zamkniętych osiedli. Idealistka we mnie nie da się zamknąć w getcie na własne życzenie i za własne pieniądze. Płoty, które mówią wszystko o stosunku tych, co w środku, do tych, co na zewnątrz; o braku nadziei i złudzeń, o braku chęci, o niewyobrażalnym braku zaufania, o tępym, krótkowzrocznym wzroku, co widzi tylko własny nos i obrys budynku. No nie.
Co na ten styl życia powiedzieliby Walczący w Powstaniu Warszawskim? — pytam w myślach. No nie.
Przemawia przeze mnie szczera i luksusowa zazdrość i niemoc, że ja nie uczestniczę w śnie wymarzonych z prospektu najpiękniejszych, najinteligentniejszych, najlepiej położonych, jedynych takich i szczęśliwie zrealizowanych projektów mieszkaniowych, gdzie nawet jednopokojowe mieszkanie nie jest mieszkaniem lecz mini apartamentem lub studiem — powie wielu. No tak.
I paru moich Przyjaciół, co właśnie tak mieszka, czytając tę notkę ma prawo mieć delikatnie rzecz ujmując negatywną reakcję. Ja nie czepiam się Ich wyborów, a Oni nie czepiają się mojego podłego myślenia — przynajmniej taką mam nadzieję. Gorzej, u niektórych bywam, przymykając oko na płoty, w końcu nie moje. No tak.
No i proszę, stało się. Zostałam jeszcze jednym pieprzonym krezusem, a w zasadzie krezuską nie ruszając się z hamaka. Moje śmieci od dwóch dni są zamykane na klucz. Dla mnie bez wartości, dawniej przydawały się temu czy innemu człowiekowi. Teraz nic z tego. Nie spotkamy już z Henią pana Piotra. Nie porozmawiamy. Nie wymienimy uśmiechów. Już nigdy nie będziemy sobie życzyć spokojnej, bezpiecznej nocy. No tak.
Co na ten nowy kapitalistyczny porządek, który finalnie dopadł i mnie, powiedzieliby Walczący w Powstaniu Warszawskim? Nie chcę znać odpowiedzi. Proszę, nie umieszczajcie w komentarzach powodów, dla których te śmieci muszą być zamykane. Znam te powody. Znałam też z widzenia wszystkie Osoby, które regularnie przy osiedlowych śmietnikach się pojawiały. Mówiliśmy sobie dzień dobry i życzyliśmy dobrego dnia. A w środku wciąż mam tę samą odpowiedź: no nie.
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
zamówienie. zrealizowane. z ogromnym sercem,
doczytałam wczoraj. mej radości nie ma końca.
(made by Omm-NUXY)
*
dziewczyny: Uliśka (od Przytuliska) i Ośka (od Ośrodka) już w pracy...
(thank You, Omm-NUXY)
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Wydana po raz pierwszy w 2001 roku. Do moich rąk trafiło wydanie drugie z 2008. Staroć na starociami i, niestety, stare, ale jare. Nawet prof. Chazan pojawia się nie jako duch. Kończąc książkę, patrzyłam na przechodzące obok mnie kobiety i pomyślałam: to absolutny cud, że jeszcze chce nam się w tak urządzonym kraju mieszkać. A teraz czekam na swój pierwszy raz...
Dobrze jest być po stronie dobra, kiedy ma się kilkanaście lat [...] Zdziwiło mnie słowo na „f”. Nie znałam żadnych feministek, zwłaszcza wojujących, ale sama nazwa miała w sobie coś groteskowego. Nie pasowało do mnie. Sugerowało pretensje do całego świata, zwłaszcza do mężczyzn, a ja chłopców lubiłam, i to bardzo. [...] Wspomnienie wróciło po latach, kiedy w kobiecym gronie snułyśmy opowieści o „tym pierwszym razie”: jedną z nas nazwano feministką jeszcze w dzieciństwie, kiedy odmówiła prania skarpetek swoim braciom, inną, gdy w podstawówce marzyła o grze w piłkę nożną, jeszcze inną, gdy zwierzyła się matce, że nie zamierza zakładać rodziny, dopóki nie skończy studiów. Straszne słowo na „f” pojawiało się jak znak „stop” — ostrzeżenie dla grzecznych dziewczynek, że posunęły się o krok za daleko.
*
Rzecz jednak w tym, że gdy mowa o kobietach, logika absurdalnych uogólnień ma swoją moc. Stereotyp przywołuje piękną fantazję o rzeczywistości idealnie symetrycznej i dwoistej: panie na prawo, panowie na lewo. Tu mamy krawaty, tam apaszki. Mężczyźni myślą, kobiety czują. Stereotyp porządkuje świat i sprawia przyjemność: utwierdza nas bowiem w przekonaniu, że wiedza potoczna jest słuszna, a rzeczywistość nas nie zaskoczy, odbiegając od naszych przyzwyczajeń. W kwestii płci okazujemy się ekspertami — wszak każdy z nas jest kobietą lub mężczyzną i „swoje wie”. [...] stereotyp ma to do siebie, że zwalnia z obowiązku myślenia.
*
Tam, gdzie chodzi o mit i rytuał, fakty nie mają nic do rzeczy.
Agnieszka Graff, Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym,
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2008.
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
od wczoraj. marzyłam o Listonoszu. miły facet. ale. zapukał do drzwi dopiero dziś. odebrałam zamówienie, które — nim zostało złożone — dojrzewało we mnie kilka miesięcy. bo wszyscy wiedzą, że rozmiar ma znaczenie.
*
nim rozpakowałam. pobiegłam po płytę. ulubionym kawałkiem łomolnęłam. przedłużając chwile, gdy tylko pewna cudna Kobieta i ja wiemy o tym, co jest w środku. nie myliłam się, rozmiar ma znaczenie.
Henry Mancini, Village Inn.
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Opowieść dla przyjaciela... tia. Czytana namiętnie w wieku nastoletnim pełniła rolę plastra na katastrofę wieku pokwitania. Dziś myślę, że owo czytanie było dowodem na to, że pal sześć autor, człowiek i tak wyczyta, co chce, co mu potrzebne. Tak czy inaczej w ten sposób poznałam panią Poświatowską.
Od wielu, wielu lat wydaje mi się, że jako nastolatka nie czytałam wcale, a jednak czytałam, ale tylko biografie. To nie byłam ja — myślę sobie dziś o tamtej biografio-pożerającej wersji mnie.
Gdy więc — o zgrozo, będzie już pewnie miesiąc temu — Gepardzica doniosła, że w mgnieniu oka połknęła (drapieżniki tak mają) biografię Poświatowskiej i jest w jej posiadaniu — pożyczyłam, bo byłam ciekawa. Ciekawa jednak nie na tyle, by tę książkę mieć.
Leżała, bo wciąż pojawiały się książki ważniejsze, pilniejsze. Zagroziła więc terminem zwrotu Właścicielka i dobrze, więc w długi weekend i ja dziabnęłam tę książkę. Nie wiadomo, czy tak szybko się „czyta”, bo tak ładnie złożona, czy dlatego, że życie poetki ciekawe. Została mi jedna różnica w stosunku do mnie czytającej biografie kiedyś. Gdy skończyłam Uparte serce, psychoterapeutka we mnie została z niedosytem, że nigdy nikomu nie będzie dane poznanie snu z dzieciństwa Haliny Poświatowskiej. Bardzo chciałabym go znać.
[...] chce tylko wiedzieć, kiedy będzie mogła pójść do szkoły. Gdyby mogła do niej chodzić, znaczyłoby, że jest zdrowa.
*
Pod blokiem obejmuje ją mocno, żeby zwolnić jej kroki, i mówi:
— Nie śpiesz się, śpieszą się tylko naiwni, którzy myślą, że można gdzieś zdążyć.
*
— Nie jest już pani dzieckiem. Sama pani ma pamiętać, że nie wolno pani wchodzić pod górę, dźwigać, tańczyć, jeździć na rowerze, biegać...
— Będę pamiętać — zapewnia Halina. Wychodzi za drzwi i zbiega po schodach.
*
— Sama się dziwię, że tak dobrze się przy tobie czuję — mówi mu [Leopoldowi Zgodzie] kiedyś. — To chyba dlatego, że ty nic nie udajesz i nie wymagasz udawania ode mnie.
*
— No tak — wzdycha Halina. — Bo ludziom się wydaje, że mnie się nie chciało żyć. A mi się chciało i chce. Bardzo. Tylko powiedz: jak?
Po chwili dodaje:
— Poldku, zabierz mnie z tego szpitala. Wykradnij mnie na chwilę.
— Daj spokój — obrusza się Leopold. — Co potem powiedzą...
— Co potem to nieważne, ale teraz zróbmy tak, żebyś mnie wykradł.
Idą na Rynek. Halina siada na łańcuchach przy kościele Mariackim, wymachuje nogami, odsłaniając halkę pod spódnicą, i pyta:
— Powiedz, czy może być piękniejsze miasto niż Kraków?
Kalina Błażejewska, Uparte serce. Biografia Poświatowskiej,
Wydawnictwo Znak, Kraków 2014.
Orzeszek, Senior, Sadownik i Jabłoń:
(przy jednym stole w długi weekend)
Jabłoń:
Tato, nie ściemniajmy. Jesteś szowinistą i mizoginem.
W tym wszystkim najbardziej zadziwia mnie,
że pomimo szowinizmu i mizoginii
udało ci się wykształcić córki.
Senior:
Od kiedy to się nazywa „udało”?
Sadownik:
(ryknął śmiechem)
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Cztery lata z hakiem. Prawie 1100 wpisów.
Ten. Szczególny. Podzielny nie tylko przez dziesięć, ale również przez sto.
Będzie o zmianie perspektywy.
Dawno, dawno temu napisałam, a potem Syrriusz przynajmniej raz w komentarzach powołał się na „tak, tak, pamiętam, Ty płacisz za karmę”. No i przyszedł dzień, że horyzont szerszy, niż rodzinne dwie mega-wypasione-wózkowe — co dziećmi wszystko w rodzinie wymusić potrafiły — stał się moim udziałem. Odszczekuję przynajmniej częściowo. Widzę szerzej, dalej, mniej hop-do-przodu.
I znów, ciut smutno, że stara książka jest wciąż tak bardzo na czasie...
I znów, ciut rozumniej, skąd niektórzy ludzie z tak niebywałą precyzją i pewnością, wiele razy mówili mi, że powinnam się wstydzić swoich wyborów, a już na pewno przestać pisać bloga, że to wszystko wbrew naturze. Uodporniłam się. Uparłam się na swoje żyje. Teraz rozumiem tło, kontekst ludzkich ciasnych horyzontów, że sami tego nie wymyślili. Miłe to rozumienie. Ale i straszne.
Milczenie to normalność, a niebezpieczeństwo ściągają ci, którzy o nim mówią.
*
Rzecz polega na tym, że klasyczna ekonomia zajmuje się podażą, popytem i zyskiem... a ludźmi wyłącznie jako autonomicznymi jednostkami podejmującymi racjonalne decyzje. Tymczasem opieka — tradycyjnie uznawana za kobiecą sferę działań — potrzebna jest właśnie tam, gdzie autonomii nie ma, a racjonalność nie wystarcza. Opieka — nad dzieckiem, chorym czy ludźmi starymi — z pozoru wydaje się po prostu „usługą”, czynnością, którą kupujemy od drugiego człowieka. W istocie jest także czymś więcej. To forma kontaktu, która wymaga fachowości, ale także zaufania, empatii, troski. Jeśli trwa to długo, powstają realne więzi, a to już wymyka się logice rynku.
*
Opieka kiepsko się mieści w neoliberalnym modelu ekonomicznym z jego ścisłym podziałem na prywatne i publiczne, z twardymi regułami wymiany. Sprawne funkcjonowanie sfery opiekuńczej — w tym publicznej opieki zdrowotnej — wymaga wyjścia poza te ramy. Wymaga przyznania, że zdarzają się rzeczy kosztowne, a zarazem nie w pełni podlegające logice zysku; intymne, a jednak niedające się zamknąć w domu.
*
[...] siatka pojęć dotyczących seksu i płci — „prawdziwej męskości”, „prawdziwej kobiecości”, a także „normalnej” i „zdrowej” rodziny — nakłada się na wizję państwa i narodu, postrzeganych jako swoiste przedłużenie rodziny. Stąd bliskie sąsiedztwo wyobrażeń dotyczących męskiej wspólnoty i prawdziwej polskości, macierzyństwa i ojczyzny; stąd też w warstwie wizualnej częste sąsiedztwo flag i embrionów.
*
Terlikowski odpowie pewnie, że jest u siebie, że Polska to kraj katolicki. Zgoda, ale ja też jestem u siebie. I bezrobotny z popegeerowskiej wsi, para lesbijek z dzieckiem czy ekolodzy. Istotą demokracji jest ochrona praw mniejszości — przed presją większości, dyskryminacją, napiętnowaniem, pogardą.
*
[...] można wręcz mówić o swoistej głębokiej strukturze stygmatyzacji i wykluczenia, opartej raczej na lęku niż na głęboko zakorzenionym poczuciu wyższości. W obu narracjach — antysemickiej i homofobicznej — kluczowy jest wątek podstępnego „lobby”, które „zagraża naszej cywilizacji”, a także tendencja do usprawiedliwiania przemocy wobec wykluczonej mniejszości jako rzekomych „prowokatorów”, którzy „narzucają się” większości.
*
Przyjmuje się, że kultura podlega przemianom, jednak określenie „tradycyjna polska rodzina” używane jest w sposób sugerujący coś ponadczasowego, odwiecznego, całkowicie na zmiany odpornego.
*
Okazuje się, że „gej” czy „feministka” ucieleśniają te wartości, które prawica, Kościół i znaczna część społeczeństwa uważa za „obce” polskiej tradycji. [...] Nie żyjemy w czasach „transformacji ustrojowej”, lecz w epoce odrodzenia pełnej resentymentu i agresji mentalności endeckiej, zarazem megalomańskiej i zakompleksionej.
Agnieszka Graff, Rykoszetem,
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2008.
(wyróżnienie własne)
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Skończyłam. Pełna wrażeń dotyczących rozdziałów Głód (o szachu diet) i Przemoc (o chirurgii, nie nazywajmy jej estetyczną). I mogłabym długo, ale dziś wszystkie te wrażenia przyćmiło spotkanie z ważna dla mnie Kobietą — towarzyszymy sobie na, co nas wciąż zadziwia, tej samej drodze, po której kroczymy. Oniemiałam. Celebruję więc i tę książkę, i to spotkanie, i czytając po raz setny poniższe słowa, powtarzam jak mantrę: to o mnie (!) i chcę, by było o mnie do końca moich dni.
Można jednak spojrzeć na to z innej perspektywy i zauważyć, że zdrowa kobieta żyje, by się zestarzeć, kwitnie, reaguje, mówi, okazuje emocje, jej twarz się zmienia. Zmarszczki odzwierciedlają jej myśli, promieniuja z kącików oczu, zamykają się jak wachlarz, gdy się uśmiecha. Można nazwać te zmarszczki siecią „zmian chorobowych”, można też spojrzeć na nie jak na kaligrafię: myśl zapisała się oznakami skupienia pomiędzy jej brwiami, wyrysowała wzdłuż jej czoła horyzontalną linię zaskoczenia, zachwytu, współczucia i celnych odpowiedzi. Życie wypełnione pocałunkami, mówieniem i wzruszeniem odznacza się wyraźnie wokół jej ust przypominających trzepoczący liść. Skóra na jej twarzy i szyi traci jędrność, nadając jej rysom zmysłową powagę, rysy wyostrzają się, ona sama staje się silniejsza. Wiele w życiu doświadczyła, i to widać. Kiedy w jej włosach pojawia się szary i biały refleks, można go nazwać jej nieprzyzwoitym sekretem lub srebrnym czy księżycowym blaskiem. Jej ciało wypełnia samo siebie, poddaje się grawitacji jak woda spływająca ze szczytu, staje się silne jak ona sama. Cienie pod jej oczami, ciężar jej powiek, ich drobne zmarszczki pokazują, że to, czego była częścią, pozostawiło w niej samej swoją złożoność i bogactwo. Jest ciemniejsza, mocniejsza, luźniejsza, silniejsza i bardziej sexy. Dojrzewanie kobiety, która wciąż się rozwija, to piękny widok.
Naomi Wolf, Mit urody,
Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2014.
*
Gepardzica zacytowała dziś swoją Nauczycielkę:
nie naciskaj na jasnowidzenie,
wystarczy jasnoczucie.
Piękne! A my z Gepardzicą, no cóż, szczęściary!
*
Ambasadorką książki Mit urody z pewnością byłaby bohaterka filmu Pora umierać, która na pewno wie, że feminizm nie jest walką o prawa kobiet, ale o prawa człowieka. A antyfeminiści? Niech się pocałują w dupę!
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Często bywa, że w jednych książkach znajduję znanych i cenionych przez siebie Autorów innych książek. W książce Cacho echem odbija się sposób pracy Güntera Wallraffa. W Magmie, którą właśnie przygotowuję do wyjścia z domu, jest przepiękny cytat z manifestu feministów napisanego przez prof. Wiktora Osiatyńskiego (poniżej). Ciasny mam umysł i nie mogę sobie wyobrazić, że można nie być feministką czy feministą.
pozwolę sobie przytoczyć kilka zdań z tego pięknego, mądrego tekstu:
Jestem feministą, ponieważ wiem, iż nierówność i dyskryminacja płci są tak powszechne, że niemal niedostrzegalne. [...] Jestem feministą, ponieważ wiem, że w większości kultur współczesnego świata małżeństwo sprowadza się do tego, iż kobieta wobec wybranego mężczyzny wyrzeka się tych środków ochrony przed przemocą i gwałtem, jakie przysługują jej wobec obcych ludzi. [...] Jestem feministą, ponieważ marzy mi się świat ludzi prawdziwie równych, bez względu na płeć, rasę, wyznanie, orientację seksualną lub jakąkolwiek inną przyczynę. Jestem feministą, ponieważ wiem, że nierówność płci czyni mnie samego gorszym i odziera także mnie z godności. Wierzę zatem, że jeśli będziemy się traktować z równym szacunkiem, to będzie lepiej nie tylko kobietom, ale także mężczyznom.
Agnieszka Graff, Magma,
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Dawno, dawno temu. Dwie kobiety. Dziś dobry kawałek po sześćdziesiątce z jednym bądź dwójką dorosłych synów. Niezależnie od siebie, w różnych punktach czasoprzestrzeni powiedziały:
— Nie wyobrażam sobie, że mogłam urodzić dziewczynkę.
Jako kobieta poczułam się dziwnie. Taaaak, feminizm to potworny wymysł.
*
Nie tak dawno. Był taki czas, gdy zaglądałam na blog Mamy P. i Z. z przeogromną przyjemnością. Lekki dysonans miałam, bo był Pietruszka, ale była Zochacz. Czytałam, śmiałam się, przechodziłam obok tej lingwistycznej nierówności z przymkniętym okiem. W re-komentarzach na swoim blogu zawsze pisałam MamoPietruszki&Zosi, bo Zochacz mi przez gardło i palce nie przechodziło. Oczywiście, rzuciła mi się na mózg lingwistyczno-psychologiczna maniera, przerost tkanki myślowej, ale nikt mi nie wmówi, że to czułe czy słodkie. Przelało mi się i przestałam czytać, gdy Autorka uznała, że gender to wymysł — cóż, ślepota na te kwestie wśród heteronormatywnych ludzi, to efekt przywileju przynależności do większości (najczystsza psychologia w praktyce).
Oczywiście, mam nie po kolei w głowie, skoro dziwuję się nazwie:
Pietruszka, Zochacz i Jaś
i mam to samo dziwne poczucie, że nikomu nie przyszłoby do głowy, bym zobaczyła:
Pietrucha, Zosieńka i Jachu
Relacja matki z córką to jedna z najtrudniejszych. Córkom bardzo trudno wyjść obronną ręką. Taaaak, feminizm to potworny wymysł.
*
Gdy wróciliśmy z weekendu z Bliźniaczym Małżeństwem, ze stosiku książek wyjęłam kolejną Graff, a po cichutku zamówiłam resztę. No prawie resztę, bo ostatnią trzeba było przez Sadownika na Allegro nabyć.
Po raz kolejny dziękuję Agnieszce Graff i dziwuję się, że tak późno otworzyłam jej książki. Ze mną naprawdę wszystko ok! Mierzyć się ze światem byłoby mi chyba ciut łatwiej, gdybym te książki przeczytać dziesięć lat temu mogła, ale wtedy ich jeszcze nie było. A feminizm to ważna rzecz. Może najważniejsza, gdy matki córkom ucinają skrzydła. Niestety, choć ta książka całkiem stara, to wciąż tak bardzo aktualna.
Przemoc wobec kobiet, niszczenie ich godności, ograniczanie ich swobody odbywają się bowiem w poczuciu, że kobiety to nie obdarzone niezbywalnymi prawami jednostki, lecz coś w rodzaju zasobu naturalnego, własność wspólnoty. Kobiety okazują się zawsze czyjeś, zwłaszcza podczas wojen czy konfliktów. Naszych się pilnuje, ogranicza ich wolność, okrutnie karze za przejawy autonomii. Cudze się gwałci. W imię wartości religijnych, narodowych, kulturowej tradycji z „naszymi kobietami” mężczyźni robią rzeczy urągające ludzkiej godności.
Warto tu podkreślić, że zagrożeniem dla praw kobiet nie jest religia jako taka, lecz religia podporządkowana polityce. Zwłaszcza religia uwikłana w nacjonalizm. Bóg nie ma tu nic do rzeczy. Wiedzą to katoliczki, muzułmanki, protestantki, żydówki, ateistki i agnostycy. Gdy podważa się zasadę rozdziału instytucji państwowych i religijnych, gdy prawa grupy stawia się ponad prawami jednostki, kobiety są szczególnie zagrożone.
*
Żeby odnieść sukces, trzeba go sobie najpierw wyobrazić jako coś możliwego. A naszą wyobraźnię kształtują podsuwane nam obrazy tego, co wyobrażalne. [...] Że nastała era ambitnych kobiet, które „nie czują się dyskryminowane”? Cóż, może i się nie czują. Chodzi jednak o to, że dyskryminacja jest faktem społecznym, a nie uczuciem.
*
Patrzę na te ich zmagania, na rozdarcie między ambicją, a tym, co uważają za „kobiecość”, i wiem, że to nie są osobiste dylematy Kaśki, Oli czy Agaty. To są skutki uboczne bycia inteligentną, ambitną kobietą w społeczeństwie, które ambicję uważa za niekobiecą, a na inteligencję nam co prawda pozwala, ale pod warunkiem, że mamy też inne, bardziej kobiece zalety. Osiągając sukces, mężczyzna podkreśla i podbudowuje swoją męską tożsamość. Robiąca dokładnie to samo kobieta stawia swoją kobiecość pod znakiem zapytania. Kobiecość jest od wieków definiowana jako uległość, łagodność, opiekuńczość, nadmierna emocjonalność, a zatem — powiedzmy to sobie otwarcie — jako przeciwieństwo sukcesu zawodowego, o który trzeba rywalizować, wierząc w siebie, stawiając sobie cele i wymagania. Sukces to niemal zawsze władza. A my boimy się, że władza nas „odkobieci”. Żyjemy w patriarchalnym społeczeństwie i obawiam się, że w jakimś stopniu wszystkie — nie wyłączając feministek — mamy po trosze patriarchat w głowach.
Agnieszka Graff, Magma,
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Kilka tygodni temu pewna śliczna (normą społeczną) pani-gwiazdeczka, kobieta sukcesu w męskim świecie była łaskawa powiedzieć, że ona nie jest feministką, bo lubi ładnie się ubierać. Była blond, więc potraktowałam jej wypowiedź (medialną) równie mądrym stereotypem: głupia blondyna, syknęłam, bo niby jaka inna mogłaby być? W końcu to stan umysłu a nie kolor włosów.
Wiadomo, feministka to kobieta, która nóg nie goli, babochłop pierwszej wody. Która kobieta nie spotkała się z taką definicją?
*
Wiele lat temu przeczytałam Siostrzane uczucia Małgorzaty Domagalik. Uderzyło mnie, że kobiety kobiet nie wspierają, a wręcz przeciwnie w bagno rodzinnego, choć patologicznego, życia buciorami wpychają, by ofiara przemocy nie dała rady się wydostać. W końcu powiedziało się na ślubie ‘a’, to teraz cały alfabet trzeba wymówić. A jak bije, to znaczy, że ma powód, przecież to oczywiste, no nie?
Zatrzymała mnie ta książka na długo. Pozostawiło mnie z postanowieniem, że mój feminizm będzie polegał na tym, że w sferze zawodowej będę wspierać kobiety.
***
W zeszłym roku ukazała się. Wiedziałam o tym, ale potrzebowałam czasu, by do niej dojrzeć. Książka napisana nie na podstawie tabel, zestawień, lecz na podstawie własnego doświadczenia, podążania szlakami, gdzie kobiety to towar o dość krótkim terminie przydatności do użycia. Przygotowując się do wakacji zakupiłam tę książkę i odłożyłam na stosik. Długo tam nie poleżała, ale gdy ją skończyłam pod koniec czerwca, wiedziałam, że długo na jej temat nie będę mogła z siebie ani jednego słowa wydobyć. Byłam wstrząśnięta.
Nie mogę tej książki przemilczeć. To książka ważna. Nie dotyczy Polski? Ależ wcale! Nie dalej jak w niedzielę na S2 zobaczyłam reklamę, która dotknęła mnie do żywego. Reklamę, która dość dobrze wpisuje się w filozofię ukazaną w książce, o której dziś piszę. Dziś stojąc na przystanku tramwajowym przy byłym Smyku uchwyciłam ją telefonem. Do kogo jest kierowana? Co reklamuje? Jaki ma ukryty przekaz? Ręce do ziemi...
*
Myślisz, nas to nie dotyczy. Na pewno? Poszukałam w sobie wczesnych oznak braku równych praw. Zapytałam Sadownika, czy bał się, gdy wracał do domu późnym wieczorem lub nocą jako dwudziestolatek. Nie zdziwiła mnie odpowiedź. Nie, nie bał się. A ja się bałam. Do dziś, gdy wracam późną porą, proszę o to, by po mnie wyjść albo biorę taksówkę.
Po południu wracam do hotelu. Zamykam drzwi, kładę torbę na krześle i padam zmęczona na łóżko. Wpatruję się w sufit, a po policzkach płyną mi ciepłe, rzęsiste łzy. Zastanawiam się nad pytaniem, które zadano mi podczas pożegnania: jak to jest, gdy można robić, co się chce, gdy tak jak ja, podróżuje się bez ograniczeń i pisze o swoich doświadczeniach? Korzystam z wolności, by jeździć po świecie i zapisywać historie wykorzystywanych kobiet. Staram się znaleźć możliwe wyjaśnienie tego zjawiska i zaproponować jakieś rozwiązanie. Tymczasem ofiary, cierpliwe niewolnice, patrzą mi głęboko w oczy, zastanawiając się, gdzie tkwi tajemnica mojej wolności.
*
Sposób, w jaki kontroluje się i zawłaszcza codzienne życie kobiet zmuszanych do prostytucji, jest pochodną tych samych mechanizmów, które są odpowiedzialne za rodzinną i domową przemoc. Według danych Funduszu Narodów Zjednoczonych na rzecz Kobiet sześć na dziewięć kobiet doświadcza przemocy domowej, fizycznej, seksualnej, psychicznej lub ekonomicznej z rąk męża, chłopaka lub kochanka. Pozbawione rzeczywistej alternatywy, kobiety zmuszane do prostytucji zaprzeczają, że używa się wobec nich przemocy dokładnie tak samo, jak robią to maltretowane żony.
*
[...] globalna migracja jest procesem pełnym sprzeczności: tysiące ludzi przepełnionych nadzieją na poprawę swego losu szuka szansy na lepsze życie w obcych krajach, w których znajdą pracę, ale też dyskryminację, rasizm i wykluczenie społeczne.
*
Na całym świecie turystyka seksualna stwarza potężny rynek i całą kulturę pewnych norm i wartości, gdzie żyjące w biedzie dorastające dziewczęta i dzieci są pożądanym towarem. Są uprzedmiotowiane i dehumanizowane. Ultrakonserwatywne grupy można winić za wywoływanie i sianie moralnej paniki, związanej z handlem ludźmi, w celu zawłaszczenia kobiecych ciał i zwrócenia władzy nad nimi rządom i ugrupowaniom religijnym. Kobiety i dzieci, tkwiąc między tymi dwoma światami, tworzą grupę, która na razie wciąż przegrywa.
*
Metoda rekrutacji jest taka sama, jak w większości krajów świata. Najczęściej młode dziewczyny sprzedawane są do domów publicznych przez członków rodziny lub osoby szanowane w ich społeczności. Burdele prowadzone są przez kobiety, a handlarze żywym towarem zastraszają dziewczyny [...]
Jak już wspomniałam, palestyńskie dziewczynki uczone są, jak unikać min, w jaki sposób spuszczać głowę, gdy stają naprzeciwko przywódców swojego kraju, oraz jak zachowywać się, gdy napotykają posterunek kontrolny, który zmusza je do wybrania innej drogi do szkoły. Nikt ich jednak nie uczy, jak nie dać się sprzedać do domu publicznego. W obliczu seksizmu, nierówności oraz wojny dziewczynki są całkowicie bezbronne.
Lydia Cacho, Niewolnice władzy. Przemilczana historia
międzynarodowego handlu kobietami,
Muza SA, Warszawa 2013.
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Niedziela. Arogancka Kwoka mnie napadła. Strach zwaliła mi na łeb:
— A może trzeba mu pomóc? A czy da sobie radę z nudnymi administracyjnymi czynnościami? A może jednak przypilnować, czy właściwe papiery w teczkę włożył? Czy budzik ma nastawiony?
— Pani ładna — pytam siebie z lekkim oburzeniem — czy ciebie powaliło? Wszechwładna i wszechmocna jesteś niczym Matka-Polka, skąd ci się to wzięło? Nie kastruj faceta tymi złotymi myślami.
Prawda jest taka, że nie mam pojęcia o pracy Pana Ciasteczko, którą wykonuje On od wielu lat. Wiem, że pomimo bycia w dwóch promilach najlepiej wykształconych ludzi w tym kraju, nie dałabym rady poprawnie wykonać 1/10 jego obowiązków. Mimo tej oczywistości archetyp Matki we mnie szaleje. Nie daje spać. Każe się zamartwiać.
Moje, po męsku zupełnie niezrozumiałe, zapędy hamuje Sadownik mówiąc:
— Będzie dobrze.
Patrzę na niego oniemiała, doznając dysonansu poznawczego. Jemu ciśnienie nie skacze, tętno ma w normie, życiem się cieszy.
*
Poniedziałek. Obudziłam się rano z szyją spętaną strachem.
— Moment, moment — wyhamowałam Kwokę-Matkę-Polkę. — To duży, mądry facet. Da sobie radę jak nikt inny, przecież wiesz!
Naprawdę nie dzieje się nic. Sytuacja normować się będzie jakieś dwa miesiące, wiedziałam o tym od początku. Nic mi do tego, poza wiarą w Niego, która, pomimo mojej uaktywnionej kwokowatości, nigdy wcześniej nie była tak wielka. Ambiwalencji już dziękujemy!
— Kwoko, Matko-Polko, nie pomagacie! Pamiętajcie, my nie kastrujemy!
*
A przecież to już na tym blogu było...
Nie rób z niego na siłę dzieciaka,
bo mu się w głowie popierdoli...
Grubson, One.
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Ta książka ma za sobą bardzo długą historię, ciut dłuższą niż inne książki również w Przytulisku. Miała swoją polską premierę dwadzieścia trzy lata po tym, jak ukazała się po raz pierwszy w Ameryce — 30 kwietnia tego roku. Dokładnie tego dnia, nie bez przygód, udało się ją Sadownikowi dla mnie odebrać, bo ja WorldWorkowałam się przedostatni dzień. Sprawił mi tym ogromną przyjemność i mogłam zanurzyć w niej swe oczy w drugiej części majowego długiego weekendu.
Wtedy przeczytałam tylko sto stron. Przepełnił mi się bufor, ale towarzyszyło mi uczucie, że w końcu jestem w domu. Poczułam ulgę. Nie jestem Don Kichotem, a to czego doświadczam to nie wiatraki. Fakt, że inni widzą to co ja, że opisują swoje spostrzeżenia, prowadzą badania i piszą, sprawiał, że wracałam z bagażem swoich własnych doświadczeń do miłej normalności — nie zdawało mi się, nie jestem przewrażliwiona, wydelikacona czy niedopchnięta (jak to był łaskaw delikatnie kiedyś powiedzieć młody mężczyzna z wyższym, a jakże, wykształceniem). Intuicje, uczucia, emocje znalazły dla siebie właściwe miejsce. Potrzebowałam przemyśleć, wchłonąć, ogarnąć, znaleźć w sobie. Odłożyłam.
Przez dłuższy czas do niej nie wracałam, bo przybiłam się inną książką. Jeszcze potem też nie był właściwy czas, bo chciałam znaleźć własną perspektywę pracy nie z systemem społecznym mitu urody, lecz z mitem, który my kobiety mamy dość dobrze uwewnętrzniony i który nie daje nam cieszyć się, skądinąd fantastycznym życiem, które nie mogąc zaoferować nam więcej, choć daje bardzo dużo, po prostu przemija.
Gdy więc wyprztykałam się z własnych literek, celebrując kawę w towarzystwie Sadownika wróciłam do tej książki. To chyba drugi raz, gdy wspominam o książce, której jeszcze nie zdążyłam skończyć czytać, ale nie mogę się powstrzymać przed świeżutko przeczytanymi dzisiaj literkami, dwoma fantastycznymi cytatami.
Oczywiście mężczyźni nie starzeją się lepiej cieleśnie. Starzeją się lepiej tylko w kategoriach społecznego statusu. Nasze oczy szkolone są, by postrzegać czas na twarzy kobiet jako skazę, na twarzy mężczyzn zaś jako oznakę charakteru. Jeśli to mężczyźni spełnialiby funkcję dekoracyjną, a nastolatek byłby szczytem męskiej wartości, „dystyngowany” pan w średnim wieku wyglądałby na skandalicznie ułomnego.
*
Światło faktycznie jest centralnym elementem wrodzonego postrzegania piękna, podzielanego przez większość mężczyzn i kobiet, jeśli nie przez wszystkich. Mit urody stara się usilnie stłumić ten punkt widzenia. Słysząc o owym świetle, opisując ową jakość, czujemy się niezręcznie, z łatwością możemy ją odrzucić jako sentymentalną czy mistyczną. Źródłem owego odrzucenia, jak sądzę, nie jest to, że nie dostrzegamy tego fenomenu, wprost przeciwnie, jest to spowodowane tym, że widzimy go bardzo wyraźnie i że publiczne jego wskazanie zagraża podstawom naszej społecznej organizacji. Fenomen ten bowiem to dowód na to, że ludzie to nie przedmioty: ludzie „rozpromieniają się”, rzeczy — nie. Przyznanie racji temu stanowisku jest równoznaczne z podważeniem systemu społecznego, który opiera się na uznaniu niektórych ludzi za bardziej zbliżonych do przedmiotów niż inni, w szczególności na uznaniu wszystkich kobiet za będące bardziej przedmiotami niż mężczyźni.
To światło trudno sfotografować, nie da się go zmierzyć na skali od jeden do dziesięciu ani określić w laboratoryjnym sprawozdaniu. Jednak większość ludzi jest świadoma tego, że niekiedy na twarzach i w ciałach pojawia się blask i czyni je prawdziwie pięknymi.
Niektórzy postrzegają blask jako nieodłączny od miłości i intymności, niemożliwy do wychwycenia przez zmysł wzroku — oddzielony od innych zmysłów, będący raczej częścią ruchu i ciepła bliskości. Inni mogą dostrzegać go w seksualności ciała, jeszcze inni we wrażliwości bądź dowcipie danej osoby. Niekiedy blask bije z twarzy kogoś opowiadającego jakąś historię lub zasłuchanego w słowa kogoś innego. Wiele osób zauważa, że twórczość rozświetla ludzi, a także że blask otacza większość dzieci — te, którym jeszcze nie powiedziano, że nie są piękne.
Naomi Wolf, Mit urody,
Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2014.
(wyróżnienie własne)
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Dawno, dawno temu Orzeszek i Senior dwoje dzieci mieli — dwie dziewczynki, piękną i mądrą. Każda z nich, wychodząc z rodzinnego domu, ruszyła w swoje dorosłe życie wyposażona w tylko jeden przymiotnik. Uśmiecham się do tej bajki, co rzeczywistością mą przez ćwierć wieku była. Bajki, którą opuściłam. To było tak dawno temu...
*
One of Jerome Groopman’s favorite phrases is Kierkegaard’s remark that while life can only understood retrospectively, it must be lived prospectively.
David Rieff, Swimming in a Sea of Death,
Simon & Schuster Paperback, New York 2008.
*
Tylko w pyle retrospekcji jestem w stanie zobaczyć, że działo się tak dużo i tak intensywnie. 1085. Kobiety. Od kilku lat mam do Nich ogromne szczęście. Prawdziwe kobiety! Dziękuję Światu za Nie właśnie dziś, właśnie tu...
Jesteśmy piękne, gdy jesteśmy prawdziwe, gdy nie udajemy kogoś, kim nie jesteśmy. Gdy mamy odwagę odkrywać swoje potrzeby i marzenia oraz realizować własne plany. Gdy kochamy i dajemy się kochać. Gdy troszczymy się nie tylko o innych, ale i o siebie, i im także pozwalamy zatroszczyć się o nas. Dbajmy o nasze marzenia i relacje z ważnymi dla nas ludźmi. Ruszmy poza kanon urody – nie ustawajmy w odkrywaniu, kim jesteśmy w ogóle i kim jesteśmy dziś.
(cały tekst i źródło zdjęcia)
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Niby nic się nie stało. Sadownik zmienił pracę. Od poniedziałku w nowej. Niby nic a jednak nowa rzeczywistość, nie tylko psychologiczna. Zmiana wcale nie duża, ale radykalna dla codziennych rytuałów. Oswajam.
Poniedziałek i wtorek Sadownik w nowej pracy, ale po staremu, w delegacji. Zmiana pracy, myślę, wielkie mi co, dla mnie nic się nie zmienia.
Środa rano jestem cała ogłupiała. Heniutka nie może pozbierać psiego kalendarza do kupy; z obłędem w oczach nie ma pojęcia, kiedy ona się wyśpi, skoro Dwunożni wciąż w domu. Najwyższy czas, by Sadownik poszedł do pracy, 8.45, minął. Minęła i 10.00 a Pan Kudłatej w domu. Nie do pojęcia i nie do zrozumienia — bez alibi, nie sobota, nie niedziela, nie chory, nie na urlopie. Pan Kudłatej jest w domu i w pracy jednocześnie — kapitalistyczna wersja kota Schrödingera. Zaanektował biurko i gabinet, przestawia, ustawia i mości się. Dziwnie dziwne.
Czwartek. To samo. Nie wychodzi z domu. Kawę do biura ciągnie. Wydawało mi się, że stoliczny rekord bliskości pracy padł w lokalu poprzedniej firmy — jedno skrzyżowanie ulic od Przytuliska. Nie, Sadownik w wersji Pan Pracownik pracuje teraz metr pięćdziesiąt od sypialni. Oswajam. Ogarniam to dziwnie dziwne.
Znalazłam rozwiązanie chwilowe. Po pierwsze, w godzinach jego pracy udaję, że go nie ma w domu i robię swoje. Po drugie dla wersji pracującej Sadownika znalazłam inną ksywkę, by go nie zaczepiać, nie pytać o zdanie, pogląd, plany, by w końcu nie przytulać się do Przyjaciela-Małżonka-Współspacza w godzinach jego pracy. Gdy Sadownika nie ma w domu — tak, wcale nie udaję, naprawdę go nie ma! —pojawia się Pan Ciasteczko i pracuje na serio, a ja też zupełnie na serio obcego faceta nie mam w planie podrywać. Robię swoje z nadzieją, że jak tydzień, miesiąc, czy rok temu w końcu przecież Przyjaciel-Małżonek-Współspacz-Odyseusz wróci do domu po pracy.
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Dawno, dawno temu w Ameryce Elliot Erwitt zatrzymał w obiektywie czas, aktualny megalomański system wierzeń białego człowieka. Dziś nie mieści nam się to w głowach. I dobrze.
*
Nie dawno, w południowej Polsce, w ostatni weekend zatrzymałam w trzewiach telefonu czas i segregację innego rodzaju. Panowie i... reszta świata.
Mężczyzna, który chciałby przewinąć dziecko lub nalać do butelki wody dla swojego psa, musiałby się udać do toalety dla reszty świata. Sprawdziłam, w kibelku dla Panów nie było to możliwe. Ktoś może powiedzieć, czepiam się napisów, ale nie mam złudzeń, że to nie jest tylko kwestia tych tabliczek i złoszczą mnie złudzenia ktosiów, że niby to tylko kwestia napisów.
Wisienką na tym gorzkim torcie był fakt, że toaleta dla niepełnosprawnych była zupełnie nieprzystosowana, poza większą powierzchnią. Ot, takie pojęcie o potrzebach reszty świata.
*
Gdy tydzień wcześniej grzaliśmy do domu nowoczesną autostradą, na postoju odnotowałam toaletę dla, jak informowała kartka, matki z dzieckiem — z przyjemnością stwierdzając, że ktoś przekreślił matki i dopisał rodzica. Dumna byłam okrutnie.
Bliźniacze małżeństwa
wspólny weekend wykradły
obowiązkom, czasowym ograniczeniom.
Bajka o wspólnym czasie.
*
I śmierć z miłości do życia
na środku rynku miasta południowej Polski
w prostokącie zdjęcia zatrzymana.
Przypowieść o czasie.
*
Wróciliśmy.
Z bajką i przypowieścią
w sercu.
Z planami na przyszłość.
wpis przeniesiony 10.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Zaczęło się w czerwcu. Co Sadownik kupuje gazetę w sklepiku-kiosku, staję przy odpowiedniej półeczce i podczytuję. Nie kupię przecież, bo mnie to nie dotyczy. Gdy któregoś razu Sadownik stwierdził, że zostawił portfel w samochodzie, byłam w siódmym niebie — poleciał na parking a ja w spokoju ducha wertowałam.
Aż nadarzyła się okazja. Bliźniacza Liczba musi to mieć — zawyrokowałam. Miesiąc temu kupiłam w pakiecie innych, zaliczonych jako wartych podarowania. Leżała sobie książeczka spokojnie czekając na swój czas i swoją nową właścicielkę. Wyjęłam wczoraj, by spakować. I zatrzymała mnie na kolejnych trzydzieści stron. Czytałam ledwo uchylone stronice, by nie zagiąć, odgiąć i nie wypuścić zbyt dużo drukarnianego zapachu, co dla czytających jest niebywałą rozkoszą.
Słyszałam o kobiecie, która, gdy kupi komuś prezent książkowy, musi go przed podarowaniem osobiście przeczytać od deski do deski. No i masz, dziewictwo straciłam w tej kwestii, zrobiłam sama tak dziś. Nie mogłam się już oderwać. Przeczytałam do ostatniej literki. Kajając się doniosłam na siebie Bliźniaczej Liczbie o czynie tym haniebnym. I tylko jeden problem wciąż mam, że gdybym cofnęła czas i tak zrobiłabym to jeszcze raz! Muszę donieść o tym Bliźniaczej.
Książka doskonała i chciałoby się rzec... obowiązkowa. Lekko napisana choć o rzeczach niełatwych, mrożących krew w żyłach. W kilku miejscach ubawiłam się do łez. I tylko w dwóch z poruszanych kwestii zgodzić się z Agnieszką Graff nie mogę. Po pierwsze, w kwestii „wózkowych”, o których pisał Mikołejko — założę się, że Autorka udaje, że nie zrozumiała o co mu chodziło; bo nie o to, o czym wspomina Graff. Nie uwierzę, że nigdy choć jednej „wózkowej” nie spotkała. Po drugie, gdy pyta: „Czy rodzicom należą się od bezdzietnych podatników pieniądze?” to krew mi się burzy na, chwilowe choćby, przeciwstawianie dzietnych bezdzietnym. Tak jak nie ma dwóch gatunków matek, tak nie ma dwóch gatunków kobiet (dzietnych i bezdzietnych) — wszystkie w tym kraju, wbrew pozorom, jedziemy na tym samym wózku obywateli drugiej kategorii.
Z jednej strony mamy rodzinne „ideolo”: wciąż słyszymy, że dla Polaków, a szczególnie Polek, najważniejsza jest rodzina, a w rodzinie — jak wiadomo — dziecko. Łączy się z tym podszyta pogardą litość dla bezdzietnych i czułostkowe idealizowanie macierzyństwa: kwiatuszki, laurki i piosenki dla mamy, co ma włosy jak atrament. A z drugiej strony jest praktyka kulturowa i społeczna, która z osoby opiekującej się małym człowiekiem — czyli de facto matki, bo aktywne ojcostwo jest u nas zjawiskiem marginalnym — czyni w Polsce pariasa.
*
W polskiej debacie publicznej przyjął się podział: po jednej stronie prorodzinny konserwatysta, po drugiej — indywidualistyczny liberał, lewicowiec, gej i feministka. U nas kultura śmierci, u nich — kultura życia. My samotni i zgorzkniali, oni — otoczeni gromadą słodkich maluszków. Ten podział to bzdura. Najwyższy czas odebrać konserwatystom monopol na „rodzinność”.
*
Pewien mój znajomy dorzuca nieśmiało, że ta kobieca niezastępowalność i bezbrzeżna kompetencja przy dziecku to często także potężna broń w związku z mężczyzną, maszynka do produkowania w mężczyznach poczucia winy i bezradności. Zgoda. Dodajmy, że produkujemy też bezczynność oraz bezkarność. — bo przecież skoro ona zrobi przy dziecku wszystko, to dla niego zostaje... nic. Jeśli chcemy być w życiu nie tylko matkami, jeśli chcemy, by nasze dzieci miały ojców z prawdziwego zdarzenia, to musimy odrobinę odpuścić. Macierzyńska wszechwiedza i wszechkompetencja to broń obosieczna.
*
[...] Ale już tydzień to w życiu dwulatka bezkres. Mój czas i jego czas to tylko pozornie ten sam żywioł.
W dzieciach jest coś, co wprawia nas w osłupienie, jeśli mamy odwagę (i czas), by się nad tym zastanowić. Niby to oczywistość, że rosną. Ale przecież także metafizyka. Dzieciństwo to płynna tożsamość. Nic tak nie uświadamia nieuchronności upływu czasu — i, nie czarujmy się, naszego starzenia się — jak obecność w naszym życiu małego człowieka. Jak to, to tego maluszka już nie ma? Może to właśnie metafizyczny lęk — tę obcość i bliskość, to mgliste wspomnienie własnego dzieciństwa, własnego przemijania i własnej śmiertelności — oswajamy durnym ględzeniem o tym, że dzieci rosną.
*
Mam jednak kłopot ze słowem „przedsiębiorczość”. To słowo zrobiło w Polsce zawrotną karierę, ale ja za nim nie przepadam. I wiem, że nie jestem w tej niechęci odosobniona. Podobno pewna duża stacja telewizyjna zrobiła ostatnio badania, z których wynika, że wielu Polaków czuje podobnie — na dźwięk tego słowa ludzie odruchowo zmieniają kanał. Dlaczego? Bo mają poczucie, że słowo „przedsiębiorczość” ich wyklucza, a może nawet obraża.
To słowo premiuje indywidualizm, a deprecjonuje wartości wspólnotowe i pozaekonomiczne. Kult przedsiębiorczości zawiera też w sobie lekceważenie tych, którzy okazali się „za mało przedsiębiorczy”. Sugeruje, że sami są sobie winni, jeśli nie wygrali w rynkowej grze. Nie zarabiasz — zdychasz. Od lat słowo „przedsiębiorczość” służy w Polsce piętnowaniu ludzi biednych jako roszczeniowych nieudaczników, a jednocześnie zwalnianiu państwa od odpowiedzialności za biedę, za wyrównywanie szans.
*
Pierwsza ma awans, wizytówki i markowy ciuch w pepitkę, a przed domem wypasione auto. No tak, ale w oczach jakieś napięcie i żal. I dzieci smutne, już niemal wolą nianię. Druga siedzi w domu, pachnie mlekiem i proszkiem do prania. Na kolanach szczęśliwy bobas, baba drożdżowa rośnie w piecu. Ale jak się bliżej przyjrzeć, okaże się, że mama anioł ma coś bezmyślnego w twarzy, jakąś nudę i brak perspektyw. Znacie te dwa obrazki?
Oba są podszyte niechęcią do kobiet. Panią Ambitną otacza aura nowoczesności i poczucie winy. I słusznie, bo suka jedna, dziecko zaniedbuje. Pani Mamuśka słodka jest i czuła, ale w głębi pastelowego raju czai się wąż: oskarżenie o lenistwo i pytanie, co z nią będzie, gdy dzieci podrosną, a mąż (odpukać) wymieni ją na nowszy model. I słusznie wymieni, kwoka rozlazła, trzeba było pracować. [...]
Nie ma dwóch gatunków matek. Jest pęknięcie w świecie, który się z macierzyństwem nie liczy. Przepaść między prywatnością i pracą. I rozdarcie matek: być nie tam, gdzie się akurat jest. Być tu i tam jednocześnie. Poczucie, że coś ucieka, coś przegrałaś, na coś się nieodwołalnie spóźnisz. Tu i tam.
*
Nie chodzi o kolory. Chodzi o pisane z góry życiowe scenariusze. „Dziewczynka? Ojej, jaka śliczna, a jakie długie ma te rzęsy! Jaka łagodniusia i jak zalotnie patrzy”. „Chłopczyk? Od razu wiedziałam! Jaki duży! Widać, że urwis”. Oba opisy padały wielokrotnie z ust życzliwych pań w parku, a dotyczyły pary bliźniąt, których mamę poznałam przy piaskownicy. Dzieci są prawie nie do rozróżnienia.
Agnieszka Graff, Matka Feministyka,
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014.
(wyróżnienie własne)
*