niedziela, czerwca 19, 2011

278. Dziecioodporni w Smyku

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Przemysł dziecięcy przypomina mi sklep firmowy korporacji. Pierwszy raz z ochotą, bezmyślnie, całkiem bezrefleksyjnie płynęłam z prądem konwenansów. O rany, jakie to było przyjemne! Mój gust nie miał nic do rzeczy. To nie ja miałam wybrać kolor. Wybrał go dawno temu Bóg. Mając niewiele do powiedzenia, pozostałam zainteresowana wyłącznie praktyczną stroną przedsięwzięcia.

Weszliśmy wczoraj do przybytku handlowego zaspokajającego potrzeby najmniejszych. Fachowo rozejrzałam się po wnętrzu sklepu w poszukiwaniu błękitnej zawartości regałów. Profesjonalizm w oczach, jakbym bywała w takich miejscach od zawsze, zmylił nawet Sadownika. Uratowała nas znajomość dziecięcego dress kodu. Różowe, „dziewczyńskie” na prawo. Błękitne „chłopięce” na lewo. Rodzice, ciocie, wujkowie, dziadkowie i babcie z portfelami i portmonetkami, prosimy, na wprost do kasy. Szło nam naprawdę bardzo dobrze. Wydało się, że jesteśmy bezdzietni, bezradni, całkiem nieczuli i niezainteresowani dopiero, gdy zawiesiliśmy się na... centymetrach. 68 cm? 74 cm? Ile ma trzymiesięczne dziecko? Na wszelki wypadek wzięliśmy i to na 68, i to na 74. Zwyciężył pragmatyzm, kawy nam się już chciało. Nie obyło się bez głośnych, niezależnie wygłoszonych komentarzy:

Sadownik:
(z wyrzutem)
To ja własnemu psu na zimę futerka nie kupiłem
a mam teraz takie rzeczy kupować!?!

Jabłoń:
Jak będzie za małe to trudno,
będą musieli zrobić sobie nowe dziecko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz