poniedziałek, września 30, 2024

5597. Z oazy (CCLXXXVI)

Nie­dzielne odliczanie literek, tomik drugi. Poślizgnięte na dobie skrzętnie od­mie­rzo­nej przez wszystkie zegary w ulu. Już wiedziałam, czego się spodziewać. Nie dał więc rady mnie przewrócić. Pewnie za chwilę będzie dostępny no­mi­no­wa­ny tomik. Język mnie kusi, odcień zatrzymanych w wer­sach doświadczeń mniej. Na pewno nie sięgnę po niego w listopadzie. Listopad trzeba po prostu przetrwać bez dorzucania dodatkowych odcieni szarości.

Teraz tak samo jak wtedy
Na spotkanie ze mną podbiegło
NIC NIGDZIE NIGDY i NIKT

🖇

Wybrałam znak Bliźniąt
[…] 
z otwarciem oczu pojęłam też
że odtąd nigdy nie będę sama
bo na zawsze będziemy we dwie
ja widzialna i niewidzialna ja
ja i ja współistniejące

we dwie
rozmawiamy ze sobą
czasem spieramy się
ale ufam jej
mnie niewidzialnej
szybciej ode mnie dociera do sedna
[…]

ja niewidzialna
zaskakuję mnie widzialną
swymi możliwościami
kiedy widzialne ja
ledwo wlecze na nogach
obolałe plecy

🖇

Nikt nie usłyszał wycia psa
we mnie

🖇

…z niczym tu przyszłam
i odejdę z niczym
i wkrótce będzie jakby mnie nie było.

🖇

Kiedy byliśmy razem
do kogo odbiegałam myślami
kiedy byliśmy razem
w czyich książkach błądziłam
słowa jakie
przychodziły mi na myśl
gdy odbiegałam od ciebie
moimi ślepymi myślami
kto mi teraz przywróci tamte dni

ale jest już za późno
skoro się wie jak to jest
kiedy jest się bez ciebie

🖇

Przycupnęłam na literce w środku alfabetu
Jak ptak na kruchej gałązce
Umieram ze strachu
Umieram ze wstydu
Że nie udźwignę cierpienia
Zaczajonego za progiem
Boję się pytać co będzie dalej
Także – czy dalej jeszcze coś jest

Urszula Kozioł, Momenty,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022.

czarna chwilo
zniknij się
chcę do mnie wrócić
wrócić do „po staremu” ale
którędy

(tamże)

5596. Z oazy (CCLXXXV)

Nie­dzielne odliczanie literek, tomik pierwszy. Poślizgnięte na dobie skrzętnie od­mie­rzo­nej przez wszystkie zegary w ulu. Pokarało mnie ciut. Nominacje do ogól­no­wio­sko­wej za­gro­dy literackiej przejrzałam w zeszłym tygodniu. Znów mi się poe­zji zachciało. Znów od nominowanego tomiku odbiłam się, więc dwa inne na­by­łam. Mocne. Tak moc­ne, że po sprawdzeniu wieku poetki wiedziałam, dlaczego są aż ta­kie. Nie mogą być inne. Boli w nich nie tylko czas, ale przede wszystkim precyzja wypowiedzi.

Wodzę za tobą myślami
wodzę za tobą słowem
przekazuję cię innym
do pamiętania
bylebyś był
tak czy owak
żebyś był

🖇

To co było
trwa nadal
ale jest jakieś inne

inne jest to
albo my
staliśmy się jakoś inni

ja i to
nie pasujemy do siebie
ja i to
rozmijamy się ze sobą
ja i to
jest i nie jest
a jeśli trwa
to trwa jakby inaczej
jakby gdzie indziej
jakby nie tu i nie teraz

moje ja
jest już jakby beze mnie
trzeba mi przejść z nim na ty
i mówić o sobie „ona”

ja ty i ona
to wciąż jedno i to samo
ja
ni mniej ni więcej

🖇

nikt się nie dowie
o czym myślałam przed chwilą

🖇

choć nie nadążam
przecież gdzieś zdążam
przeczuwam mgliście

🖇

Rozminęłam się ze sobą na ulicy
czyżbyśmy się nie rozpoznały

dopiero w chwilę potem taka myśl
to chyba byłam ja
ale nie jestem pewna

czyżbym pomyliła siebie z kimś innym?

🖇

nietrudno zgadnąć że klucząc tak
i skacząc po tematach
próbuję przed sobą zataić
że kolejna szara komórka
osiwiała mi tej nocy

🖇

Pod najcichszą myślą
zaczaił się krzyk

🖇

[…]  na półeczce razem z kamyczkami
tymi wiernymi wspornikami gasnącej pamięci
z których każdy inną potrafił snuć opowieść
z tysiąca i jednej nocy
i był milowym kamieniem na przystankach podróży
to tu to tam

kto zmusił mnie żeby dziś opłakiwać
ich zniknięcie z mojego domu
żaden z nich nie był dla mnie śmieciem
wprost przeciwnie
były mi drogie

🖇

chcę zasnąć
złożyć na poduszce głowę
może akurat dzisiaj w moim śnie
zechce mi się pojawić ten
którego nie ma?

🖇

nie chcę dłużej połykać łez
wysmuć się smutku

Urszula Kozioł, Ucieczki,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

musiałam nauczyć się
milczenia
chciałam istnieć wymijająco
incognito

zamiast odpowiadać na pytania
mamrotałam: nie wiem
agnosco

niebawem stanę się tym albo tamtym
ale to nie zależy ode mnie
a ja nigdy się tego nie dowiem

od kogo

🖇

to co nieuchronne
musi się wypełnić
przed tym co nieuchronne
nie ma dokąd uciekać
ani gdzie się skryć
no więc zaczekam tu
tutaj jestem (gdyby ktoś pytał)

(tamże)

niedziela, września 29, 2024

5595. 273/366  // Panna cotta (CXXXVIII)

przy­szła do mnie wczoraj, przypadkiem, po cichutku sącząc się z głośnika. za­strzygłam uszami, rozpoznając i właściciela głosu, i całe frazy tekstu. łomoliłam, łomolę i połomolę jeszcze trochę, bo niesie mnie ta piosenka, pięknie niesie i zwraca życiu.

273/366

Vasco Rossi, Vivere.

vivere o sopravvivere
senza perdersi d'animo mai
[…]
vivere e sorridere dei guai
così come non hai fatto mai
e poi pensare che domani sarà sempre meglio

  [suplement pikselowy: 9.10.2024]

sobota, września 28, 2024

5594. Sadownicze wytchnienie, na finiszu… (II)

Dawno żaden sms nie wzbudził we mnie takiej radości. Nie, nie chodzi o to, że ko­lej­ne osoby kończą swoje części pomagania mi w nawigowaniu po codzienności życia, podczas Sadowniczego wytchnienia. Nie, nie chodzi o to, że Sadownik dziś wra­ca.

Chodzi o zapis dwóch słów w jednym, o brzmienie, o uśmiech i serce wetknięte mię­dzy li­tery alfabetu łacińskiego. Też się cieszę… Bardzo.

Tieszese

piątek, września 27, 2024

5593. Sadownicze wytchnienie, na finiszu…

Jabłoń:
(w rozmowie telefonicznej, ciut stęskniona)
Stęskniłeś się za mną odrobinkę?

Sadownik:
Przecież jutro wrócę!

Jabłoń:
(uwielbia ten męski rodzaj
wylewności uczuciowej
)
Bardzo śmieszne…

Sadownik:
Gdybym nie tęsknił,
to bym nie wrócił.

*

Jabłoń:
(widzi na poniższym zdjęciu
wspaniałego wilka
)


fot. Sadownik, fragment.

[suplement 28.09.2024]
Sadownik:
(wrócony, widział i wciąż widzi
na powyższym zdjęciu tylko smoka
)

środa, września 25, 2024

5592. Panna cotta (CXXXVII)

Pojechali. Wrócili. W czasie urlopowania weszli do księgarni, rozejrzeli się, ale już po chwili Gepardzica wiedziała, że wybór jest żaden, bo wypatrzyła okładkę… z pie­skiem. Rozpoznała kudłatą gwiazdę internetu. Chico! I, powiedziała mi wczoraj, że nie było już nad czym debatować.

Od zeszłego roku jestem fanką włoskiego psio-ludzkiego duetu. Mam ulubione „od­cin­ki”. Ten (il mio episodio preferito: Piero Camuffo) utrzymuje niezmiennie naj­wyż­szą lokatę w moim zestawieniu, bo wciąż mnie bawi, choć znam go na pamięć. Wszyscy waż­ni dla mnie ludzie obejrzeli chociaż jego fragmenty — przecierpieli, kiep­sko ukrywając brak zrozumienia dla mojego zachwytu. Sadownik, by pozostać przy zdrowych zmysłach, wprowadził niepodlegające negocjacjom ograniczenie: Chico? Proszę bardzo: na słuchawki lub gdy mnie nie ma w ulu.

Otworzyłam wczoraj ten książkowy prezent na losowo wybranej stronie i, proszę, jest o tym, jak psy radzą sobie z urlopami wytchnieniowymi swoich ludzi. Tutaj, by nadać po­wa­gi zjawisku, w wersji mitologicznej. Rozdział o sied­miu naj­słyn­niej­szych psach świata za mną. Po­zo­sta­łe rozdziały będą podlegać reglamentacji.


[gościem audycji/programu jest Pan Argos, pies Odyseusza]
     — No więc, panie Argos, jakie to uczucie, czekać na swojego pana, którego nie ma przez dwadzieścia lat?
     — Takie samo jak czekać na niego, gdy nie ma go przez dwadzieścia minut.
     — Potworna męka?
     — Potworna męka.

*

[…]  quando è tornato [il suo papà], Argo lo ha subito rico­no­sciu­to e gli ha dato una leccatona sulla faccia facendolo sentire a casa.
[…kiedy wrócił [jego tata], Argos natychmiast go rozpoznał i dał mu liźniętego całusa w twarz, spra­wia­jąc, że Odyseusz poczuł, że jest w domu.]

*

     — […]  Chico, vorrei aggiungere un ottavo cane a questa bel­lis­si­ma carrellata che hai fatto. Il commissario Rex.
     — Ma come?
     — Scherzo, Chico! Sei tu, il mio magnifico otto!
[   — […] Chico, chciałbym dodać ósmego psa do tego przepięknego zestawienia, które zrobiłeś. Komisarza Rexa.
     — Jak to?
     — Żartuję, Chico! TY jesteś moim wspaniałym ósmym!

Francesco Taverna, A tutto Chico, ilustr. Claudia Plescia,
Mondadori Libri, Milano 2024.

poniedziałek, września 23, 2024

5591. Sadownicze wytchnienie, trwa…

Jabłoń:
(chciałaby wiedzieć, że u Sadownika wszystko OK,
więc prosi o jednoznakowy sms
)
Przyślij mi chociaż kropkę.

🍆

5590. —


fot. Michał Jarmoluk.

[…]  choroba jest jak klucz pasujący do kłódki…

Francesca Giannone, Listonoszka z Apulii,
przeł. Agata Pryciak, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024.

5589. Z oazy (CCLXXXIV)  // Panna cotta (CXXXVI)

Nie­dzielne odliczanie literek, dwa. Poślizgnięte na wielu czynnościach, które mnie omijają, gdy czytam książki w wersji elektronicznej.

Jest to pierwsza z małej prezentowej lawiny włoskich książek dla dzieci 6+. Prze­czy­tać to jedno — czytałam na raty. Przeczytać od nowa już całość, by wybrać najlepsze frag­men­ty, to drugie. Przepisać wybrane kawałki pod czujnym okiem lenistwa, które wy­rzuci ten czy inny fragment, to trzecie. A na koniec ułożyć w sobie tę, niby dla dzie­ci, opowieść, to dopiero jest dla mnie dodatkowa atrakcja.

Każdy człowiek jest inny, ale społeczne życie upiera się, że każdy powinien to i musi w życiu tamto, ponieważ w przeciwnym razie wylądujemy na marginesie, a stamtąd bardzo trudno wrócić. Musisz, powinniście i tak do znudzenia, nim, w okolicy po­wiedz­my czterdziestki, jedno czy dru­gie ludz­kie stworzenie otworzy szeroko oczy, zdziwi się, patrząc wstecz na swoje życie, i powie: naprawdę o to chodzi w moim życiu? Tylko o to? Starczy! Roz­ma­rzy­łam się… Gdyby człowiek każdego na­po­tka­ne­go człowieka traktował do­myśl­nie jako zwierzę zu­peł­nie in­ne­go gatunku, to może byłby nim zaciekawiony, umiałby się nim zachwycić, do­ce­nił­by jego zdol­no­ści, mógł­by się od niego czegoś nowego dowiedzieć lub nauczyć. I nie musielibyśmy mieć wszy­scy trąb i żyć na drzewach.

Ta książeczka jest o dojrzewaniu (nie tylko fizycznym), o przeglądaniu się w innych żywych istnieniach, o zwątpieniu i pragnieniach, które są immanentną częścią tego procesu, a przede wszystkim jest o zachwycie światem i jego bogactwem.

Dojrzałość wielopiętrowa charakteryzuje się chyba tym, że przestajesz kręcić nosem i starasz się we wszystkim* odnaleźć coś, by móc powiedzieć: pyszne!

Jakby było mało, „w gratisie” zwierzę, którego w słowniku ojczystego języka nie mia­łam: mrównik afrykański lub prosię ziemne. Wiesz, jak wygląda? Piękne zwie­rzę! Nie, nie, mrówkojad to zupełnie inny ktoś.

___________
  * nie dotyczy przemocy fizycznej, psychicznej, ekonomicznej.

Questo è Pim.
Pim è un cucciolo di oritteropo.
Ma cosa vuol dire essere un oritteropo?
Pim decide che è ora di scoprirlo...

[To jest Pim. / Pim to dziecię mrównika afrykańskiego.
Ale co to znaczy być mrównikiem afrykańskim?
Pim postanawia, że najwyższy czas, by się tego dowiedzieć…]

🖇


[Ale rosnąc zaczął zauważać inne RZECZY]

🖇

     — Cos’è termiti?
     — Dormi — rispose la mamma. — Lo scoprirai presto.
     — Ma com’è termiti? — chiese Pim. — Voglio solo saperlo.
     — Mmh — commentò la mamma. — Ho la sensazione che tu sia il tipo di cucciolo che non smette mai di fare domande.
     — Allora? — chiese Pim. — Cos’è termiti?
     — Cosa sono le termiti — lo corresse la mamma. — Cosette viscide. Asso­mi­gliano alle formiche. Vivono in grossi nidi che noi apriamo. Sono buone le termiti, morbide, succose. Ti piaceranno.
[   — Co to jest termity?
     — Śpij — odpowiedziała mama. — Będziesz wiedział niedługo.
     — Ale co to jest termity? — zapytał Pim. — Chcę tylko wiedzieć.
     — Mmm — skomentowała mama. — Mam wrażenie, że jesteś typem dzieciaka, który nie prestanie nigdy zadawać pytań.
     — Więc? — zapytał Pim. — Co to jest termity?
     — Co to termity? — poprawiła go mama. — Śliskie drobiazgi. Wyglądają podobnie jak mrówki. Ży­ją w dużych gniazdach, które my otwieramy. Są smaczne, miękkie i so­czy­ste. Polubisz je.]

🖇

     — Ti piacciono davvero le termiti? — chiese. — A me sembrano orribili!
     — Deliziose — rispose la mamma. — Un’ottima cena.

[   — Naprawdę lubisz termity? — zapytał. — Mi wydają się ohydne!
     — Są przepyszne — odpowiedziała mama. — Wspaniałe na kolację.]

🖇


[odkrył, że potrafi  b i e g a ć.]

🖇

     — Chi è l’istinto? — chiese Pim.
     — Che cos’è  l’istinto — lo corresse la signora Oritteropo. — È la vocina dentro di te che ti dice le cose importanti, quelle che devi assolutamente sapere.
[   — Kto to jest instynkt? — zapytał Pim.
     — Co to jest instynkt? — poprawiła go pani Mrównik. — To głosik w środ­ku ciebie, któ­ry mówi ci ważne rzeczy, które zdecydowanie musisz wiedzieć.]

🖇

[Yyy… cześć. Kim jesteś? Jestem PAWIANEM.]

🖇

     — Sottoterra? — Il babbuino la scrutò dubbioso. — Mai stato su un albero?
     — Un albero? — ripeté Pim. — Non so bene cos’è...
     — Quelli là sono alberi. — Il babbuino glieli indicò. — E in cima al più alto c’è mio zio.
[   — Pod ziemią? — Pawian spojrzał na ziemię podejrzliwie. — Nigdy nie byłeś na drzewie?
     — Drzewie? — powtórzył Pim. — Nie za bardzo wiem, co to jest…
     — Tamte, tam, to drzewa. — Wskazał mu je pawian. — A na najwyższym wierzchołku siedzi mój wuj.]

🖇

     — […] ma tu hai un naso piuttosto particolare, direi… dondola! Smettila di farmi il solletico.
     — Scusa — disse l’elefante, ritirando la proboscide e tenendola dritta da­vanti a sé. — Questa è la mia proboscide. La uso sempre per ispezionare le cose nuove.
[   — […] ale masz nos dość szczególny, powiedziałbym… kołysze się! Przestań mnie ła­sko­tać.
     — Przepraszam — powiedział słoń, wycofując trąbę i trzymając ją przed sobą. — To jest moja trąba. Używam jej zawsze do badania nowych rzeczy.]

🖇

Si girò verso la mamma. Aveva una bella coda grande, più grande ad­di­rit­tura di quella della signora Elefante.
     — Perché io non ho la proboscide? — chiese pensieroso.
     — Perché tu sei un oritteropo — rispose la mamma. — Dai, a casa.
[Zwrócił się do mamy. Miała piękny, wielki ogon, większy niż ten pani Słoń.
     — Czemu nie mam trąby? — zapytał zamyślony.
     — Ponieważ jesteś mrównikiem afrykańskim — odpowiedziała mama. — Ale już, do domu.]

🖇

     — Sciocchezze — ribatté. — Questa è una bugia grossa come una casa. Ora dimmi la verità.
[   — Bzdury — zareagowała. — To jest kłamstwo wielkie jak stodoła. Teraz powiedz mi prawdę.]

🖇


[jesteś pewna, że jestem mrównikiem afrykańskim?]

     — Sì — rispose la mamma. — Direi proprio di sì.
     — Be’, avevi detto che tutti gli oritteropi sono bravi a sca­va­re, ma ti sbagliavi: io sono un pessimo scavatore.
     La signora Oritteropo sorrise. — Avrei dovuto aggiungere “tranne quando sono piccoli”. Nessuno ti ha ancora insegnato come si fa. Ti darò una lezione domani.
     — E poi sarò un vero oritteropo?
     — Pim, tu sei un vero oritteropo: è così e basta.
     Ma lui non ne era proprio sicurissimo.
[   — Tak — odpowiedziała mama. — Powiedziałabym, że tak.
     — Cóż, mówiłaś, że wszystkie mrówniki świetnie kopią nory, ale po­my­li­łaś się, jestem w tym beznadziejny.
     Pani Mrównik uśmiechnęła się. — Powinieneś dodać „nie dotyczy ma­luchów”. Nikt cię jeszcze nie nauczył, jak to się robi. Jutro dam ci lekcję.
     — I potem będę prawdziwym mrównikiem?
     — Pim, ty jesteś prawdziwym mrównikiem: tak jest i koniec.
     Ale on właściwie nie był tego najnajnajpewniejszy.]

🖇

     — Quando sarò grande, sarò capace di scavare tane come questa? — chiese.
     — Certo, caro. Tutti gli oritteropi sono bravi scavatori, se dormono ab­ba­stanza...
     Pim aprì la bocca di nuovo, ma poi la richiuse. Aveva capito l’antifona. Si accoccolò e si riaddormentò.
[   — Kiedy będę duży, będę w stanie kopać nory jak ta? — zapytał.
     — Pewnie, kochany. Wszystkie mrówniki są dobre w kopaniu nor, jeśli śpią wy­star­cza­ją­co długo…
     Pim otworzył usta jeszcze raz, ale zaraz je zamknął. Zrozumiał aluzję. Przytulił się i za­snął.]


[zagnieździł się w tej małej dziurze i zasnął]

🖇

     — Mamma, stai lontana! C’è una bestia, una bestia orribile...
     — Con le zanne? — chiese lei. — E una brutta faccia? È solo un facocero. Avrei dovuto saperlo: gli animali pigri preferiscono sempre intrufolarsi nel­le tane altrui piuttosto che scavarsene un da sé. Immagino sia una si­gno­ra Facocero che vuole partorire lì. Ce ne scaveremo un’altra.
     — Cioè, gliela lasci così? — chiese Pim. — Casa nostra?
     — Hai voglia di litigare con i facoceri? — ribatté la signora Orit­te­ro­po. — Io no. Comunque dovresti essere orgoglioso: gli altri animali si pren­do­no le nostre tane perché siamo i migliori scavatori di tutta l’Africa.
[   — Mamo trzymaj się z daleka! Tu jest bydlę, obrzydliwa bestia…
     — Z kłami? — zapytała mama. — Brzydki pysk? To tylko guziec. Powinieneś wiedzieć, że leniwe zwierzęta wolą wkraść się do cudzych nor, niż wykopać je osobiście. Przy­pusz­czam, że to jest pani Guziec, która chce tam rodzić. Wykopiemy sobie drugą norę.
     — To znaczy, że zostawiasz jej, ot tak, naszą norę? — zapytał Pim. — Nasz dom?
     — Chcesz kłócić się z guźcami? — argumentowała pani Mrównik. — Ja nie. W każ­dym razie powinieneś być dumny: inne zwierzęta wybierają nasze nory, ponieważ je­ste­śmy naj­lepsi w całej Afryce w ich kopaniu.]


[Przypuszczam, że to jest pani Guziec, która chce tam rodzić.]

🖇

     — Quando sarò grande mi farò una tana che tutti gli animali africani vorranno per sé, non solo qualche brutto facocero.
[   — Kiedy będę duży, zrobię sobie takie gniazdo, że wszystkie afrykańskie zwierzęta będą je chciały dla siebie, nie tylko jakieś brzydkie guźce.]


[Staniesz się dobrym mrównikiem? Tak!]

🖇

Ci sono qui io a difenderti,
è per questo che ci sono le mamme.

[Jestem tu, by cię obronić, po to są matki.]

🖇

     — Oh, p-povero me — farfugliò l’istrice. […]
     — Aspetta! — disse Pim. — Ti perdono. Torna indietro, piccolo... Chi sei?
     — Un istrice. — L’animaletto tornò indietro lentamente.
     — Cosa sai fare? — domandò Pim. — Sono solo curioso.
     — F-fare? — balbettò l’istrice. — Mmh, so arrampicarmi sugli alberi e nuo­tare.
[   — Och, b-biedny ja — wymamrotał jeż. […]
     — Poczekaj! — powiedział Pim. — Wybaczam ci. Wracaj tu, mały… Kim jesteś?
     — Jeżem. — Zwierzątko wróciło do środka powolutku.
     — Co umiesz robić? — zapytał Pim. — Jestem tylko ciekaw.
     — R-robić? — zająkał się jeż. — Mmmm, umiem wspinać się na drzewa i pływać.]

Jill Tomlinson, L’oritteropo che non sapeva chi era,
ilustr. Anna Laura Cantone, z j. ang. przeł. Chiara Gandolfi,
Giangiacomo Feltrinelli Editore, Milano 2022.
(wyróżnienie własne)

🖇

Mmh! Deliziose. […]
     Non c’erano dubbi: Pim era un oritteropo.

[Mmmm! Pyszne. […]
     Nie było żadnych wątpliwości: Pim był mrównikiem afrykańskim.]

(tamże)

niedziela, września 22, 2024

5588. Z oazy (CCLXXXIII)

Nie­dzielne odliczanie literek, raz. Wiedziałam o tym, że się ukaże na długo przed publikacją i już wtedy chciałam mieć. Ukazał się, będąc częścią obchodów Jego pięć­dziesiątych urodzin. Ważni ludzie dla Niego i ci, dla których On był i jest ważny, dru­gi raz bez cielesnej obecności jubilata świętowali. Założę się, że świętowali rów­nież wdzięcz­ność, że nie tylko geograficzne koordynaty łączyły ich losy.

Dokładnie miesiąc po Jego urodzinach dotarł do mnie, podarowany mi przez Jego bra­ta, tomik, którego nijak dopaść nie mogłam. Dokładnie miesiąc po Jego uro­dzi­nach, nie śpiesząc się wcale, przeczytałam cały tomik od deski do deski, zataczając wokół tych wierszy dwa pełne koła.

Lubiłam błyskotliwość, z jaką bawił się słowem, przyłapywał zjawiska społeczne na braku konsekwencji, więził w słowach paradoksy. Wciąż lubię.

W maju 2022 roku mieliśmy się spotkać, żeby ostatecznie do­re­da­go­wać Porzeczkę, bardzo się cieszył na wizję szaleńczego roz­rzu­ca­nia wydruków z wierszami, tasowania, darcia i układania od nowa —tak to sobie wyobrażał, pasja we wszystkim.

Ola Kołodziejek

[…]  grywał w septetach, kwartetach i w duetach (czasem ze so­bą), a teraz wystawia się na strzał solo, wydając zbiorek nie­po­kojów słowem.

Lech Janerka

🖇🖇

 tego nie ma

  1.  człowiek statystyczny
  2.  wybór obojętnie który na przykład kawałek pizzy obojętnie który
  3.  poczucie spełnienia które nie mija
  4.  posiłek którym najesz się raz a zawsze
  5.  stówa na ulicy która jest niczyja
  6.  wiadomości które nie są surogatem prawdy
  7.  się bzykniemy jeszcze tylko jeden raz i już nie ma nas
  8.  tylko jeden kieliszek i lecę
  9.  człowiek który nigdy niczego nie spierdolił
10.  śmierć która nigdy nie przychodzi i nigdy nie boli

🖇

bądź jak budowniczy dróg
i mostów weź to w nawias
od nowa weź odnawiaj
[…]
bądźmy jak ci
co tęsknią kiedy mrugną
[…]
mogą zostać chociaż muszą iść
chcą budować drogi mosty stawiać
od nowa chcą odnawiać
[…]
nie mów trudno nie mów nic
weź schowaj słowa
i od nowa

🖇

to tsunami
między nami
się nie mogło nie stać

🖇

wszechobejmująca gronostaje szczęścia ciepła perfekcja
słońce
unosi się nad horyzontem zdarzeń
znaczy piękno
my ludzie
wtedy jeszcze wydeptane z błota barachło
turlamy się w jego stronę
znaczy piękna
opuszczamy ciemne lepianki pachnące strachem
i ciężkim okiem szukamy cudu
i on jest
znaczy cud

🖇

trzymam cię za jedyną rzecz
za którą można trzymać
słowo
musi starczyć nam
że tym samym
oddychamy powietrzem

🖇

i nagle latamy na smokach
duchach rzek i jezior
ich łuska lśni w słońcu
my w otwartych sercach
i w wicewersach

🖇

czy ja w ciebie czymś nad
wyraz czy szyk zdania
był do bani i tendencja
posiadania racji
czyli mania?

🖇

jak
skurwysyn zły
rozbełtałem ci sny
nie dziwię się że ty
wieszasz na mnie psy

kiedy mówiłaś
spotkaj się
ze mną
mów do mnie
gdzie lecisz
nie lubię
jak wchodzisz w dzień trzeci
w ten niewielki cień butelki


zapomniałem
miałem coś potem
nie chciałem potem
to zgubiłem

🖇

błagam niech ktoś mnie ostrzega
że dochodzę do lustra
już teraz wiem czemu nakleja się na nie coś
na przykład gwiazdki z białej taśmy
na szybach kształty ptaków

🖇

poparzyłem sobie ręce
od tej wiary która mówi musisz

i wycinasz komuś serce
myślisz
że ci wolno tylko czemu
ręce trzęsą się
jesu
ręce mi się

🖇

ty
no ale spójrz
ja się wcale nie unikam
ja się wręcz przeciwnie
ja się wręcz borykam
się to wtedy właśnie
czuje
wiesz tak jakby
wiatry w żagle
tylko one już
te żagle
nie trzymają ciśnień
krzyczą
lubią
robią co potrafią
więc
lekko kark chylę
ale wciąż
wciąż tylko
lekko

🖇

jestem sumą katastrof
które nie doszły do skutku
i różnicą tego
jaki byłem przed
i jaki wyszedłem
z tych które nie doszły
katastrofy mają różnie na imię
katarzyna ola magda

jest więcej kobiet z którymi nie kochałem się z miłości
niż kobiet z którymi kochałem się bez miłości

🖇

stany kocie umysł ma najpsieróżniejsze

🖇

moja obrączka
jest nasza ze ślubu
czy moja ze ślubu?
ja cię czy ty mnie?
ja cię bardziej czy ty mnie bardziej?
kto pierwszy
wyjebie ten
numer
i
się
przeniesie?

🖇

przepraszam
że zawiodłem
że mogłem

🖇

pies w nocy chciała na dwór

🖇

ten carrefour
gdzie kupowałem
dwusetki hurtowo
nie żyje

Jacek Budyń Szymkiewicz, Czarna porzeczka
jak jest czerwona to jest zielona
,
Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2024.
(wyróżnienie własne)

jeszcze nie wszystko stracone
kamień z serca zmieścisz w zaciśniętej pięści
[…]
jeszcze się wszystko potoczy
będą błyszczeć oczy

(tamże)

sobota, września 21, 2024

5587. Sadownicze wytchnienie, start… (II)

Sadownik:
(nim rano wyjechał na tygodniowy urlop wytchnieniowy,
odgrażał się, że zadzwoni do Drzewka dopiero
w przyszłą sobotę, gdy będzie wracał do ula
)

Pan Ciasteczko:
(ma przykazane przez Onemu, by dać mu znać,
że Sadownik dojechał na miejsce wypoczynku
)

Jabłoń:
(pertraktuje spokój własnego ducha)
Możesz najpierw odmeldować się Onemu,
ale przyślij mi sms, że dojechałeś.

Sadownik:
(w wersji chojrak)
Nim odmelduję się  w a m,
najpierw odmelduję się
mamusi i tatusiowi!

czwartek, września 19, 2024

(5584+1+1). Nieoczekiwany suplement

Sadownik:
(w trakcie drzewnej rehabki wynurza się z gabinetu)
Zobacz, co ja jeszcze wczoraj znalazłem?
(poproszony był o odnalezienie
drzewnej książeczki żeglarskiej
)

Po rehabce list sprzed ćwierć wieku spłakał mnie łzami wzruszenia i wdzię­czno­ści. I smutku, że dopiero dziś zrozumiałam słowa, które mi Kapitanka przysłała.

Lepiej późno niż wcale. Nie, nie wierzyłam wtedy. Nie wierzyłam tak bardzo, że nie przeczytałam ze zrozumieniem napisanych przez panią, pani Kapitan, dobrych słów, gdy były świeżutko wyjęte ze skrzynki pocztowej.

Z nie­do­wie­rza­niem prze­czy­tałam je dziś kilka razy, by do mnie dotarł nie tyl­ko ich sens i głębia, ale rów­nież wynikające z nich konsekwencje i odpo­wie­dzial­ność, jaką mam w związ­ku z tymi słowami do wzięcia.

Czy uwierzyłam? Chyba już czas najwyższy zacząć. Pani Kapitan, proszę trzy­mać za mnie kciuki. Ten wiatr w nas, pani Kapitan, tak piękny!

[…]  gdy nadejdzie chwila zwątpienia, byśmy potrafiły po­wie­dzieć sobie jak kapitanka Krystyna Chojnowska-Liskiewicz: myślę, że dam radę.

Paulina Reiter, Samotne oceany.
Historia Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz,
pierwszej kobiety, która opłynęła świat solo
,
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2023.
(wyróżnienie własne)

*

[…]  wiatr zawsze pozostaje wiatrem.
   — Jungeun Yun

środa, września 18, 2024

(5584+1). Nieoczywiste chwile

     – A osobista satysfakcja? – pytam.
     – […]  No, może jestem za bardzo bezczelna?

1994. Zdaję na patent sternika jachtowego. Wracam do akademika i moim chłopakom mówię: no to czas iść w morze. W tamtym czasie istniało coś ta­kie­go jak sternik jachtowy p.u. (pełne uprawnienia). Chłopaki, przeżyczliwe dla mnie, przecież byłam ich kumplem (nie kumpelką) z grupy dziekańskiej, szybko, śmie­jąc się nie­wy­brednie, spro­wa­dzają mnie na zie­mię. Baba na jach­cie? Zapomnij.

Wtedy jeszcze nie wiem, że i ja bywam bezczelna wobec życia, choć moi naj­bliżsi nie mają co do tego żadnych wątpliwości — zapytałam chwilę temu Sa­dow­nika, by upewnić się, czy nie koloryzuję, odpowiedział: bezczelna? eufe­mizm! Późną jesienią albo wczesną wiosną kolejnego roku wychodzę po za­ję­ciach sekcji pływackiej (aktywność zastępująca WF w po­li­tech­nicznym in­de­ksie) i… Na ta­bli­cy ogłoszeń, wła­snym oczom nie wierząc, widzę anons o pla­no­wanym rejsie z naborem do wyłącznie kobiecej załogi. Baba na jach­cie? Nie! Pięć bab! Tak spotkałam po raz pierwszy w życiu Kapitanową.

     – Pani lepiej się pływało z dziewczynami? – pytam.
     – Nie ma różnicy. Moje załogi to były żeglarki i były bardzo dobre, bardzo bystre i w zasadzie nie musiałam się wysilać. […]  To były bardzo fajne załogi.

     Wypływamy na chwilę – na dwie godziny.
     W pewnej chwili nie wytrzymuję z radości i mówię: – Nie mogę uwierzyć, że płynę z panią. Zdobywczynią trzech oceanów!

Paulina Reiter, Samotne oceany.
Historia Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz,
pierwszej kobiety, która opłynęła świat solo
,
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2023.

*

1995. Kalmar • Borgholm • Oskarshamn • Loftahammar •
               Ny­näs­hamn • Visby. • [765 Mm]


fot. archiwum własne.

Kapitanowa plus dwie Doroty i dwie Anie. Na tamten moment jedna pani mgr inż., dwie pan­ny ze stopniem zawodowym mgr inż. in spe — trzy kobiety z tej samej uczelni.

Za kilka lat od zatrzymania tej chwili w rolce filmu fotograficznego dwie panny będą już paniami ze stopniem naukowym doktora nauk technicznych.

*


fot. Ania, I Oficer.

W Ny­näs­hamn. Uwielbiam to zdjęcie ze względu na czasopismo w swej starej odsłonie. Przeczytane, spełniało się na stole. Pierwsze w moim życiu kre­wet­ki. Wędzone. Nigdy potem tak pysznych już nie jadłam.

*


fot. archiwum własne.

Wrócone. W Górkach Zachodnich. Było cyk po obu stronach kei. Z frag­men­tem Mechat­ka II w tle na jednym z nich. Na drugim uchwyceni Rodzice obu Dorot, w tym siostra Kapitanowej. Biały Kruk i Orzeszek przy­wie­źli ze sobą świeży chleb i masło. Nie można było nam, kończącym rejs, po­da­rować ni­cze­go lepszego.


fot. archiwum własne.

*

W Kalmarze kupiłam płytę. Po powrocie na ląd tą piosenką łomoliłam naj­czę­ściej — najlepiej podejmowała dyskusję z relacyjną warstwą mojego życia. Z Visby nie mogłam wrócić do domu bez własnego jeżyka, z którego star­szym o wie­le lat braciszkiem poznałam się na Mechatku II.


Roberta Flack & Donny Hathaway, Only Heaven Can Wait,
z albumu Softly With These Songs: The Best Of Roberta Flack.

*  *  *

1996. Maarianhamina • Käringsund • Kemi • Grisslehamn •
               Slite • Hel. • [1723 Mm]

*


fot. Ania, I Oficer (albo) Marysia, III Oficer.

Świętowanie 60. urodzin Kapitanowej. Zkemi i Jabłoń in spe.

*



fot. archiwum własne.

*

Po rejsie. W rodzinnym mieszkaniu Drzewka. Zkemi w połowie drogi do do­mu. Orzeszek przygotowała rosół, który katapultował nas do kulinarnego raju.


fot. Zkemi.

*  *  *

Na jednym z tych rejsów ciągniemy zapałki. Mój Los uwielbia w ten sposób wygrywać szorowanie garów, jazdę z cumą na brzeg, wszystkie te roboty, któ­rych nikt nie chce. Wygrał i „tą razą”.

Wyciągnęłam połamaną zapałkę i… dostałam historyczną banderkę.

Zaprojektowana zostaje dla niej, dla jachtu i dla rejsu specjalna banderka […].

(tamże)

5584. Z oazy (CCLXXXII)  [podwójnej]

Po­urlopowe odliczanie literek, dwa. Z uprzywilejowanego miejsca bez wojny i bez powodzi. Ukazała się w zeszłym roku. Nie chciałam do niej zaglądać, mając przed oczami wspomnienie incydentu sprzed (wówczas) dwudziestu siedmiu lat, któ­ry wte­dy zmasakrował mój obraz Kapitanowej, bo parafrazując aforyzm: wielkich ludzi poznaje się po tym, jak traktują maluczkich, tamto zachowanie nie należało do ko­goś wielkiego.

Dziś, gdybym była świadkiem tamtej sceny, zdziwiłabym się, widząc nie­ade­kwat­ność reakcji na zaistniałe okoliczności, byłabym ciekawa, skąd ta nadreaktywność, ale nie kwestionowałabym wielkości Kapitanowej. Kapitanowa?

1996 rok. Feminatywy jeszcze nie wróciły z emigracji, stąd Kapitanowa: w domyśle kobieta, jachtowy kapitan żeglugi wielkiej, w realiach języka polskiego zde­gra­do­wa­na do: żony kapitana. Jedno i drugie było faktem.

Po raz ostatni mam okazję nie zgodzić się z Kapitanową. Pisząc książkę o swoim samotnym rejsie wokół świata, uważała, że [c]zytelnik nie musi wiedzieć, że wąt­pi­ła, że tęskniła. Musi! Musi wiedzieć, że płynął człowiek! Ale może pod koniec lat siedemdziesiątych świat nie był jeszcze na to gotowy. Nie miał pojęcia, że świa­do­mość wątpliwości czy tęsknoty oraz umiejętność ich wyrażania jest siłą, a nie sła­bością.

Przez przypadek kilka dni przed urlopem słuchałam powtórki audycji, w której Autor­ka tej książki wspomniała, że mąż Kapitanowej, po Jej śmierci, udostępnił pi­sa­ne przez Nią listy z rejsu i pamiętniki z młodości, co odmieniło tę historię. Odmie­ni­ło też mój stosunek do chęci przeczytania tej książki. W środku nocy klik, klik i książ­kę miałam na czytniku.

Czytałam za dwoje: za siebie i Białego Kruka, na pewno chciałby tę książkę prze­czy­tać. Po półtora dnia było po lekturze. Nie dajcie się zwieść tytułowi, to książka prze­de wszystkim o miłości. Miłości podwójnej: dwójki ludzi do siebie nawzajem oraz dwójki ludzi do mórz, jachtów i oceanów. Właśnie z powodu współistnienia obu tych miłości na kartach tej książki, jest ona wspaniałą lekturą, przy której nawet najsuchsze marzenia czytelników i czytelniczek będą mruczeć: oj, tak, tak, my też chcemy być zrealizowane! Z miłością!

Czytałam, słysząc tembr głosu Kapitanowej, wspominając ciepło i dobroć pana Wacława, które obserwowałam, nie wierząc, że drugi tak dobry człowiek istnieje na świecie. Istniał, ale dowiedziałam się o tym w 1998 roku.

Wracając do książki. Kapitan Baranowski, dwa razy samotnie opłynął glob, a ho­ry­zon­cik z dumą zaprezentował tu tak wąziutki, że zdumienie nie mija przez wiele dni. Nie jest pewnie odosobniony w swych poglądach, więc niech tu będzie ten myślo­po­do­bny wyrób mizoginizmu. W jednym miejscu, cytując, nie utrzymałam pionu i na­zwi­sko i imię dziennikarza zamieniłam na dziennikarzynę, bo jego pytaniom nie tyl­ko przyświeca mizoginia, ale i zwykła głupota, bo jaką logiką kieruje się pytanie za­da­ne ko­bie­cie, która opłynęła świat, czy nie uważa, że żeglarstwo nie jest dla ko­biet? Zadał_byś mężczyźnie, uwielbiającemu maliny, z ustami wypełnionymi ma­li­na­mi pytanie: nie uważasz, że spożywanie malin jest zajęciem kobiecym?

Historię piszą zwycięzcy. Zwykle mężczyźni decydowali, co jest warte zapamiętania. I właśnie dlatego, dopiero w tej książce obok siebie znajdują się historie kilku że­gla­rek. Czytałam o Nich z zapartym tchem. Chciałam je zobaczyć. Jednej nie udało mi się wyguglować.

Ostatnia uwaga dotyczy nie tylko Autorki, korektorki, ale i gości radiowych. Nie mówi się: w dupiu, lecz w dupie. Analogicznie nie mówi się: w Kwidzyniu czy w cudzysłowiu, mówi się: w Kwidzynie, w cudzysłowie i nie mówcie mi, że macie to w dupie.

A gdy wróciliśmy z urlopu, poprosiłam Sadownika o jeden z albumów, banderkę i książeczkę żeglarską, by moje wspomnienia mieć tu, pod ręką.

Raz kolega z klubu, Wacek Liskiewicz, przy kotwiczeniu brudzi żagiel. Ko­men­dant każe go Krystynie wyprać. Ta się wścieka. Dlaczego ma prać ża­giel za chłopaka? Z komendantem nie ma dyskusji, Wacek ma przy­go­to­wać „Halinę” [holownik, by mogli płynąć na obiad], a Krystyna wyczyścić żagiel.
     Tak się poznają.
     Wacek widywał już Krystynę na politechnice, studiują na tym samym wydziale, dziewczyn jest mało, zwracają uwagę. Krystyna nie jest w jego typie, woli smuklejsze i w ogóle jest nieśmiały w stosunku do kobiet – sku­pio­ny na studiach i żeglarstwie. Krystyna go nie kojarzy, nie oglądała się za chłopakami z niższych roczników.

🖇

     – Moja żona to by na ten maszt nie weszła za tysiąc złotych – mówi ro­bot­nik, gdy Krystyna wspina się 12 metrów po drabince.
     – No, może i tak – krzyczy do niego – ale mnie płacą więcej niż tysiąc!
     Zarabia 1800 złotych. W produkcji zarabia się więcej – suwnicowe do­sta­ją 2800 złotych miesięcznie. Praca robotnika jest ceniona wysoko. Kry­sty­na często słyszy, że ci z biura konstrukcyjnego nic nie robią całymi dnia­mi, tylko siedzą i myślą. – W sumie prawda – kwituje. – Ale jakbyśmy my nie siedzieli i nie myśleli, to tamci nie mieliby pracy.

🖇

Kultura, która ma tylko mity, w których 
bohaterami są męż­czyźni, to kultura kaleka.

🖇

Krystyna Chojnowska-Liskiewicz to nie Odys w spódnicy. Realizuje sche­mat przygody bohatera, dostępny do tej pory tylko dla mężczyzn, ale robi to po swojemu, na swoich zasadach, nie powiela męskiego schematu. Nie snu­je opowieści o walce z żywiołem, lecz o tym, że z morzem trzeba się do­ga­dać, że walka nie ma sensu, trzeba je szanować, umieć znaleźć sobie na nim miejsce. Ciągle podkreśla rolę współpracy. […]
     Gdy pytają ją o najważniejszy dzień życia, odpowiada, że w różnych mo­mentach życia ten dzień zdaje się być właśnie teraz.

🖇

     – A więc czym był ten rejs dla pani? – pytam.
     – To było zadanie – mówi. – Ktoś to musiał zrobić, jakaś kobieta musiała się tego podjąć. Uznałam, że dam radę. Cel był taki, by pierwsza kobieta opły­nę­ła świat. Do zrealizowania celu niezbędne były trzy elementy. Trasa, wyznaczona przez człowieka tak, by była odpowiednia dla możliwości jach­tu i człowieka. Jacht odpo­wied­ni dla człowieka i tej trasy. I człowiek od­po­wied­ni dla jachtu i zdolny do pokonania tej trasy.
     Wacław podkreśla, że „pierwsza” w tytule „Pierwsza dookoła świata” to pierwsza, która obeszła świat męskich uprzedzeń.
     Krystyna zaś mówi, że rejs przez ocean jest symbolem świata bez granic, gdzie jest wspólnota ludzi morza, którzy na sygnał „mayday” potrafią rzu­cić wszystko i zmienić swój kurs, by ratować drugiego człowieka.

🖇

Matematyka ją zachwyca, a to, że pozycje się sprawdzają – daje poczucie satysfakcji. Inni żeglarze twierdzą, że nocna nawigacja nie ma sensu, że obserwacje gwiazd na małym jachcie są pozbawione celu, a jednak jej ra­chunki się zgadzają. Kula ziemska pędzi przez czarny kosmos wraz z innymi ciałami niebieskimi. I na tej kuli samotna kobieta na środku oceanu patrzy w niebo, w kosmos, by wyliczyć swoje miejsce we wszech­świe­cie, dodając, odejmując, mnożąc i dzieląc kolejne liczby.

🖇

Ja jednak nie trawię takich długich ogonów, maksymalnie wytrzymuję do 4 tysięcy mil i około 7 tygodni żeglugi, potem zaczyna się jazda na re­zer­wach. Myślę zresztą, że nie ma po co iść takimi długimi skokami. W efekcie podróż dookoła świata sprowadza się do oglądania wyłącznie wody. Jakąś frajdę przecież trzeba z tego mieć, kiedy już żegluje się tak idiotycznie, bo sa­motnie. […].
     To z listu do męża. Dalej pisze już o wiatrach, które kręcą, i prądach, które spychają, oraz falach, które dybały na „Mazurka” […].

🖇

[…]  puścił pan żonę w taki długi samotny rejs? Pamiętam do dziś jego odpowiedź: „sama się puściła”.

🖇

[…]  pochłonięta myślami o rejsie. Ma wątpliwości, uleciała cała pewność siebie. Dziś takie poczucie ma nawet swoją nazwę, to syndrom oszustki. Do­pa­da głównie kobiety.
     Jej dotychczasowe osiągnięcia wydają jej się nagle marne. Kwestionuje swoje kompetencje. Dlaczego się na to porwała? Dlaczego właśnie ona? Przecież tyle jest żeglarek na świecie, pewnie lepszych od niej. Czy nie po­nio­sła jej cecha charakteru, którą u siebie widzi – jakaś bezczelność wobec życia? […]
     Opanowuje się. Samotny kobiecy rejs dookoła świata to tylko zadanie i trzeba spokojnie opracować technologię takiego przedsięwzięcia.

🖇

[…]  pisze w liście nr 31 – […]  Gdybym wiedziała, że będę tak strasznie za Tobą tęsknić, nigdy nie wybrałabym się od Ciebie. Zostawiłam cię sa­me­go na tyle czasu, to jest czas zupełnie stracony. Byłam z Tobą i nie mogliśmy się dogadać, ale byłam z Tobą, mogłam na Ciebie chociaż popatrzyć, cza­sem przytulić się do Twojej skórki, a teraz jesteś tak daleko. Marzę o spo­tka­niu z Tobą, świat bez Ciebie jest pusty i szary. Uważaj na siebie i dbaj o siebie. Musimy odrobić te puste dni.

🖇

Krystyna wchodzi do śluzy za wielkim zbiornikowcem. Z zaskoczeniem zauważa na nim urządzenia cumownicze, które projektowała w biurze konstrukcyjnym w stoczni. Wtedy nie przypuszczała, że je kiedykolwiek zobaczy w użyciu.
     […] 
     Zanim wyjdzie z portu w Balboa, skończy czterdzieści lat […]. Człowiek, któ­re­go młodość już minęła, a starość jeszcze się nie zaczęła. Człowiek doj­rza­ły, już trochę poobijany, trochę sfrustrowany, trochę zmęczony, trochę roz­cza­ro­wa­ny. Trochę zaczyna szwankować zdrowie i to jest sygnał, że wisi nad nim smuga cienia – gdzieś na horyzoncie pojawia się śmierć. Jeszcze da­le­ko, jeszcze człowiek sobie pohalsuje, jeszcze będą sztormy i flauty, ale już ją widać z oddali.
     Dla kobiety 40 lat to jeszcze coś innego. To symboliczna granica, po przej­ściu której staje się niewidzialna, już nie taka atrakcyjna. Ale są też ko­biety, które mówią, że to najlepszy wiek – już wiesz, kim jesteś, i nie mu­sisz się krygować.
     Ale te refleksje nie dręczą Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz. Jest zajęta innymi sprawami. Przed nią rozciąga się Ocean Spokojny.

🖇

„Na oko jestem niby dzielna, ale to nieprawda, bo się boję dalszej żeglugi i zimna, i złej pogody i przeciwnego prądu” – pisze do Wacława. „Okropnie jednak nie lubię samotnej żeglugi”.
     Prognoza jest sztormowa. Wiele jachtów wychodzi mimo wszystko. Ona jednak decyduje się zaczekać, jak zwykle wybiera podejście racjonalne, bez­pie­czeń­stwo. Brawura to nie jej styl.
     „Codziennie rano budzę się przerażona, potem dochodzę do normy. Boję się bardzo wszystkiego, tak jakbym zaczynała od początku. Chyba ro­zu­miesz, o co chodzi. Tak bardzo chciałabym już być z Tobą w domu. Tak je­steś daleko i boję się, że mogę Cię nie zobaczyć…”.
     Wkrótce przychodzą złe wieści o tych, co wypłynęli. Część jachtów nie zdą­żyła dojść do portów, potonęła.
     W końcu w prognozie widzi okienko.
     21 maja [1977 roku] wychodzi.

🖇

Jest 20 marca [1978 roku], godzina 19. Notuje w dzienniku pokładowym: „»Ma­zu­rek« osiągnął pozycję na szerokości 16°08,5’N i długości 35°50”W. Po 28 696 milach zamknęłam pętlę dookoła świata”.
     Po chwili pochyla się nad stołem nawigacyjnym i dopisuje jeszcze: „Niech żyje kochany Mazurek-Pazurek”.
     Gdy tylko notuje to wyznanie miłosne, Atlantyk uderza sztormem.
     […] 
     Gdy tylko opanowuje żagle i jacht, wywołuje Gdynia Radio. Jeszcze nie informuje nikogo, nie nadaje komunikatu o zamknięciu pętli operatorce stacji, prosi o połączenie z mężem. Chce, by on pierwszy dowiedział się, że jej się udało. Reszta świata musi teraz poczekać.

🖇

🖇

     – Czy przewidywała pani szczęśliwy koniec tego śmiałego rejsu? – pada pytanie od dziennikarza podczas konferencji prasowej.
     – Oczywiście. Gdyby tak nie było, można by uznać, że wybrałam nie­sły­cha­nie skomplikowany rodzaj samobójstwa – odpowiada.

🖇

[są]  tacy, co podważają jej wyczyn, bo popłynęła przez Kanał Panamski, a nie przylądek Horn. Dlaczego? Nigdy nie słyszę, by ktoś kwestionował, że Leonid Teliga przepłynął świat dookoła na swoim jachcie „Opty”, a prze­cież zrobił to prawie tą samą trasą, również przez Kanał Panamski.

🖇

     – Jak pan ocenia rangę takiego wyczynu?
     – Każdy rejs samotny jest wyczynem. A w dodatku kobiety nie są spe­cjal­nie do tego predestynowane, także to podwójny wyczyn.
     – A dlaczego kobiety nie są do tego predestynowane? – pytam.
     – Chociażby dlatego, że lubią gadać, plotkować, rozmawiać. A tutaj trze­ba mil­czeć albo rozmawiać z samym sobą. Może to jest… niezbyt sto­so­wne tak mówić? Niepoprawne politycznie.
     – No, muszę przyznać, że mnie zatkało.
     – Ale proszę spojrzeć na daty. Pierwsza kobieta popłynęła w rejs dookoła świata 80 lat po pierwszym samotnym mężczyźnie, Joshui Slocumie. Więc pytanie, dlaczego mężczyźni tyle lat pływali sami i nie było kobiet. No, musi być jakiś powód.
     – I jak pan uważa?
     – Że nie paliły się do tego. Po prostu nie uznały, że to jest ich prze­zna­cze­nie. A mężczyźni się tym pasjonowali.
     Korci mnie, żeby opowiedzieć kapitanowi Baranowskiemu o słynnym ese­ju amerykańskiej historyczki i pionierki feministycznej historii sztuki Lindy Nochlin z 1971 roku pt. „Dlaczego w sztuce nie było wielkich artystek”, gdzie rozprawia się z mitem męskiego geniuszu, z tą myślą, że mężczyźni są jakoś bardziej predestynowani do wielkości, podczas gdy kobiety są po pro­stu do niej jakoś niezdolne z natury. Nochlin rozbija w drobny mak iluzję, że historia sztuki jest uniwersalna, i pokazuje, jak kobiety zostały spętane przez stereotypy. Jak świat sztuki był i zawsze jest – podobnie jak świat żagli – zależny od polityki i władzy. Powinnam przypomnieć kapitanowi Baranowskiemu, że na „Zawiszy Czarnym” był zakaz wstępu dla kobiet. Albo jak kapitan Chojnowska nie mogła dostać jachtu na damski rejs. Ale niestety patriarchat siedzi głęboko nawet w tych z nas, które uważają się za wyzwolone, więc zamiast to powiedzieć, zmieniam temat.

🖇

Może dzieci mieć nie mogła. A może nie chciała. Może inne sprawy ją ciągnęły? Czy tak trudno w to uwierzyć? Jedna z odpowiedzi, jakiej mogłabym jeszcze udzielić kapitanowi Baranowskiemu na pytanie „Dlaczego nie było wielkich żeglarek”, byłaby: bo ktoś musiał się zająć dziećmi.

🖇

[dziennikarzyna] , który przeprowadza wywiad, zadaje też takie pytanie: „Że­glar­stwo kojarzy się z twardą, męską dyscypliną sportu. Kobieta na­to­miast jest uosobieniem spokoju, delikatności i ogniska domowego. Czy za­tem dą­że­nie kobiet nie jest czasem nienaturalnym pędem feministek do mę­skich dziedzin życia?”.
     Krystyna odpowiada, grając ideą, że miejsce kobiety jest w domu: – Dla mnie jacht jest domem na wodzie. To jest dom i ja się w nim czuję jak w do­mu. Zastanawiać się można nad motywacją kobiet – dlaczego żeglują na mo­rzu? Na pewno niektóre, przynajmniej w podświadomości, starają się dorównać mężczyznom. Ale w moim przypadku taka motywacja nie wcho­dzi w rachubę, bo ja już wykonuję „męski” zawód i muszę go wykonywać lepiej od mężczyzn. Bo gdy mężczyzna popełni błąd, to… „się zdarza”, ale gdy ja popełniam błąd, wówczas się mówi: „bo przecież robiła to baba”.
     Podobne pytanie pada piętnaście lat później, w 2001 roku, w wywiadzie dla Polskiego Radia. Prowadzący mówi, że inżynier okrętowy to chyba ra­czej zajęcie dla mężczyzny. „Czy nie ma tu konfliktu między męskim poj­mo­wa­niem spraw technicznych a kobiecością?
     – Wydaje mi się, że to jest jakieś nieporozumienie – odpowiada, nie tra­cąc spokoju Krystyna Chojnowska. – Projektowanie nie wymaga wielkiej siły fizycznej, lecz otwartej głowy, cierpliwości, chęci rozwijania się, wyo­bra­źni. Czy to są tylko męskie cechy?
     Ciągle musi udowadniać, że nie jest cielęciem o dwóch głowach. Ciągle tłumaczyć, że miejsce kobiet nie jest w domu przy mężu, lecz tam, gdzie chcą być.
     W wywiadzie, którego udziela w 2009 roku […], na pytanie „Kobiety do żagli czy do garów?” odpowie jak zwykle krótko i do rzeczy.
     „Co która woli”.

🖇

Krystyna często słyszała w życiu, że ma męski charakter.
     Nie zgadza się. Nigdy nie udaje mężczyzny, nie odcina się od kobiecości. Uważa, że niezależnie od płci jesteśmy zdolni do rzeczy pięknych i podłych. […]  Skończyła te same szkoły, posiadła tę samą wiedzę, ma te same umie­jęt­no­ści co mężczyźni i może odnieść takie same sukcesy.

🖇

Wacław najczęściej teraz słyszy pytanie: Jak pan się czuje w cieniu sławnej żony?
     – Pozycja księcia małżonka bardzo mi odpowiada – ma na to gotową odpowiedź. Nigdy nie było między nimi tego typu rywalizacji. Nie jest za­zdrosny o sukces żony. Jej rejs postrzega również jako swój sukces, wie, że bez jego udziału prawdopodobnie tego rejsu by nie było. To on stanowił za­plecze logistyczne, techniczne.
     – Nie uwierało mnie to, że jestem w cieniu – mówi mi. – Zawsze jest ja­kieś tło wydarzenia.

🖇

     – Ja się dziwię kobietom – dodaje Krystyna. – Powiem pani, że ich nie ro­zu­miem. Przecież kobiety powinny roznieść ten rząd w wyborach. Roz­pę­dzić. Za sprawy związane z aborcją, z in vitro, tabletką dzień po. Przecież oni nie ukrywają, że jesteśmy dla nich obywatelami drugiej kategorii, gor­szymi ludźmi. Dlaczego się na to zgadzać?
     – Wyszła z pani feministka – mówię.
     – Chojnowska zawsze feministką była – mówi Wacław.
     – Ale nie… – mówi Krystyna – ja po prostu uważam, że ja jestem taki sam człowiek jak mężczyzna. A całe życie byłam traktowana z przy­mru­żeniem oka.

🖇

[…]  jeśli się jest samotnie, to się traci ogromną ilość wrażeń, których się nie da ani sfotografować, ani sfilmować, ani zapisać. To można tylko przeżyć z innym człowiekiem.
     Nigdy w taki rejs nie popłyną. Nie zobaczy portów i wysp, które zo­sta­wi­ła „na później”. Nie pokaże Wacławowi Tahiti.

🖇

Wielkie przygody sklejone są z małych
i całkiem niepozornych trudów.

🖇

Kobiety, wiadomo, wiecznie są oceniane i muszą się tłumaczyć światu ze wszyst­kiego. Ma dzieci – źle, bo je zostawiła i się realizuje, egoistka. Nie ma? Też egoistka.
     […] 
Wśród znajomych państwa Liskiewiczów krąży żart: Dlaczego Liskie­wi­czo­wie nie mają dzieci? Bo dwóch facetów nie może. Ten żart odnosi się do rze­ko­mo męskiej natury Krystyny, która z całym swoim zdecydowaniem, od­wa­gą, brakiem kokieterii, własnymi opiniami zachowuje się w ich oczach niekobieco.
     […] 
     – Żałowała pani, że nie ma dzieci? – pytam.
     – Jakoś nie – odpowiada. – To wszystko chyba wzięło się stąd, że byłam ciągle jakaś taka zajęta.

🖇

Mówi [Wacław], że żałuje dwóch rzeczy. Jednej trochę, drugiej bardzo. Pierwsza to taka, że być może trzeba było się zdecydować na dziecko.
     […] 
     A druga rzecz?
     – Że nie popłynęliśmy razem w długi rejs, taki na dwa lata. Trzeba było rzucić pracę, rzucić wszystko i płynąć. Te rejsy wakacyjne były świetne, ale po nich trzeba było wracać do rzeczywistości. A można było spróbować ra­zem od niej uciec.

Paulina Reiter, Samotne oceany.
Historia Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz,
pierwszej kobiety, która opłynęła świat solo
,
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2023.
(wyróżnienie własne)

     – Życie nagle straciło sens – mówi mi Wacław.
     Kilka dni po śmierci żony odnajduje w szufladzie biurka listy z rejsu. […] 
     – Nie wiem, czy Krystyna, by tego chciała – powie.
     […] 
     – A co jest ważne? – pytam.
     – Ważny jest cel i sens – mówi Wacław. – Każdy z nas jest w po­dró­ży, każdy z nas zmierza poza horyzont, w nieznane. Ważne jest, jak i po co po­dró­żujemy, jaki nadamy tej podróży sens.

🖇

Cóż, do sztormu trzeba się przystosować, to się przystosowałam. Zmieniłam żagle, zarefowałam i czekałam, aż sztorm minie.

(tamże)

*

Krzysztof Szczypior, Duet. Historia 
Krystyny i Wacława Liskiewiczów
, 2017.

wtorek, września 17, 2024

5583. Z oazy (CCLXXXI)  [podwójnej]

Po­urlopowe odliczanie literek, raz. Z uprzywilejowanego miejsca bez wojny i bez powodzi. Czasem prze­gapię wspaniałe książki, ale wtedy zwykle mam szczęście, że dobre Dusze nade mna czuwają. Wystarczyło, że jedna z Nich wymówiła przy mnie tytuł tej lektury i porwała mnie jej moc. Tak, koniecznie chcę ją przeczytać, odpo­wie­dzia­łam na zadane pytanie.

Mocna. Do szpiku kości dotyka. Kontaktuje z tymi momentami w życiu, gdy do­świad­cza­ło się inności, niedopasowania, nieodwracalnego odstawania od widełek normy,bycia wytykanym palcem nie tylko przez inne dzieci. Tak, ludzie ludziom organizują takie plansze do gry.

Język! Prowadzenie narracji, porównania, przytomność spostrzegania absurdów, niewidzialnej, ale boleśnie odczuwanej przemocy i znów… język, jego salta, obroty i przewroty! Zachwycają bezgranicznie, wprowadzając tę książkę do tych, ktore pozostawiły we mnie najtrwalszy ślad w w  2024 roku. A gdy kończyłam wybierać cenne dla mnie fragmenty, pomyślałam: inność jest żywiołem. Nieuleczalna choroba też.

     – W tych wor­kach są mi­sie.
     – Nie wy­ma­ga­ją pra­nia?
     – Jak uwa­ża­cie, nie ba­wi­ła się ni­mi. Te­go bym upra­ła, zalegał w piwnicy.
     – O, ja­ki ład­ny. Dla­cze­go w piw­ni­cy?
     – Za bar­dzo ją nie­po­ko­iło, że le­ży w sza­fie. Mu­sia­łam wy­nieść.
     – Rek­sia?!
     – Ni­g­dy nie wia­do­mo, gdzie czy­ha nie­bez­pie­czeń­stwo, hy, hy.

🖇

A tu ży­cie po­sta­no­wi­ło obu­dzić Eliz­kę nie­grzecz­nie i wy­cią­gnąć jej spod ple­ców fan­tom gó­ry. I na dłu­gi czas za­bra­ło jej sny.
     W co po­czwar­ka mo­że za­opa­trzyć przy­szłe­go mo­tyl­ka, sko­ro sa­ma nie ma jesz­cze do­świad­cze­nia skrzy­deł?

🖇

Nie znał ni­ko­go ta­kie­go, choć mo­że to tyl­ko mo­je złu­dze­nie. Nie, na pew­no nie znał dru­giej ta­kiej. Zo­ba­czył­by, jak jest nie­pod­le­gła, choć o tym nie wie. Jak nie­podat­na na fe­blik wła­dzy, choć o tym nie wie. Usza­no­wał­by in­ną mą­drość, mą­drość jej in­no­ści. Mą­drość, któ­ra z nim nie po­roz­ma­wia, ale tak sa­mo jak on nie bę­dzie się bać.

🖇

Mo­ja ob­se­sja nie cze­pia się osób, wy­bie­ra zja­wi­sko. A zja­wi­sko ma fe­ler: przy­mus uni­fi­ka­cji. I ła­ma­nia du­cho­wej nie­za­leż­no­ści. Zja­wi­sko gro­zi pal­cem. Zja­wi­sko za­rę­cza, że nie dasz so­bie ra­dy w ży­ciu, je­śli nie usią­dziesz pro­sto i nie za­su­niesz krze­seł­ka po po­sił­ku. I nie zro­bisz te­go z uprzej­mo­ści. Zro­bisz to dla­te­go, że two­je przed­szko­le ma ra­cję, a po­nie­waż mo­że dać ci po ła­pach, bę­dziesz pro­sto­wał się bez ko­men­dy i roz­ko­szo­wał za­su­wa­niem krze­seł­ka. Zja­wi­sko cze­ka, aż po­ko­chasz ro­lę.
     […]  A gdy wy­grasz z przed­szko­lan­ką, wy­grasz z każ­dym. […]  Każ­dy mun­dur jest ska­fan­drem.

🖇

Cie­ka­we, że bę­dąc z cór­ką sam na sam, nie mia­łam po­czu­cia, że no­szę mun­dur mat­ki. I że jest to nie tyl­ko for­ma służ­by, co by­ło dla mnie ja­sne, lecz tak­że for­ma na­by­tej po­wa­gi, cze­go nie chcia­łam. Przy­ję­łam od­po­wie­dzial­ność, nie chcia­łam ro­li.

🖇

Trud­no opi­sać po­ziom za­nu­rze­nia w stan, zdol­ność do roz­mosz­cze­nia się w nim. Nie za­sta­na­wia­łam się nad ta­ki­mi spra­wa­mi, pó­ki nie po­ja­wi­ła się w mo­im ży­ciu. Nie in­try­go­wa­ło mnie, czy i na ile lu­dzie przy­le­ga­ją do gra­nic wła­sne­go ja, gdy pa­trzą na mo­rze, sie­dzą z bli­ski­mi przy sto­le, mo­dlą się, me­dy­tu­ją, ad­o­ru­ją ob­raz w ga­le­rii. Czy wy­peł­nia­ją sie­bie so­bą aż po czu­bek no­sa, czu­bek pal­ca, cy­pel źre­ni­cy, ostat­ni wło­sek? Czy też sie­dzą na pla­ży jak ze­schnię­ty orzech wło­ski, z grze­cho­cą­cym gdzieś w środ­ku ra­chi­tycz­nym ją­der­kiem, pod­czas gdy resz­tą swo­je­go ja ob­ra­ca­ją się ku in­nym pej­za­żom, scho­dzą w we­wnętrz­ne ko­ry­ta­rze, za­pa­da­ją w le­targ. W wę­drów­ce ku gra­ni­cy skó­ry i zmy­słów za­trzy­mu­ją się w pół dro­gi, nie roz­le­wa­jąc się aż po styk ze świa­tem.

🖇

     – Wczo­raj by­łaś zła na zie­lo­no.
     Zdę­bia­łam. Ow­szem, wku­rza­łam się kon­cer­to­wo, ale nie wie­dzia­łam, że w ko­lo­rze.

🖇

Ból mat­ki, mó­wi się. Co bo­li naj­moc­niej? Czas. Cze­ka­nie, utra­ta. Lęk o dzie­cko i bunt, że zo­sta­ło się oszu­ka­nym. Że trud­no ura­to­wać te­go dru­gie­go. I trud­no ura­to­wać sie­bie przed po­łknię­ciem. Bo­isz się, że uto­nie wszyst­ko.
     W cza­sie wiel­kie­go za­mknię­cia usły­sza­łam mnó­stwo po­uczeń. Wie­le z nich em­pa­ty­zo­wa­ło z mat­ką, za­kła­da­jąc, że Eli­za już nie ist­nie­je. „Wiesz, je­steś mat­ką”. Więk­szość za­kła­da, że mat­ka to ta­ki ga­tu­nek dziel­no­ści, któ­ry zja­da oso­bo­wość, wy­gła­dza kan­ty, ga­si ostrość są­du. Bie­gasz na czte­rech ła­pach ma­cie­rzyń­skie­go in­stynk­tu, tu masz mi­skę. Sza­nu­je­my cię, ale wie­my le­piej. Nie wie­cie.

🖇

Nie mam mo­cy, by to opa­no­wać, je­stem tyl­ko jed­no­oso­bo­wą dru­ży­ną, prę za­tem do przo­du, le­d­wie uno­sząc kłąb ży­we­go ru­chu, su­mę na­raz wszyst­kich współ­rzęd­nych. Wi­bru­ją­cą gwiaz­dę.

🖇

Ba­łam się te­go dnia, bo zna­łam je­go wy­nik. Zna­łam, ale nie chcia­łam uznać. Bo choć­by się wie­dzia­ło, że prze­gra­na jest prze­są­dzo­na, wie­rzy się w od­mia­nę lo­su, pó­ki nie usły­szy się sę­dziow­skie­go gwizd­ka.

🖇

Z oczu ska­pu­ją po­je­dyn­cze łzy. Wo­la­ła­bym szloch, moż­na go ob­jąć cia­łem, przy­jąć je­go ener­gię. Szloch ape­lu­je, za­pra­sza, do­pusz­cza. Ci­chy płacz ze wzro­kiem utkwio­nym w nic od­ma­wia do­stę­pu. […]  Ko­lej­na prze­gra­na bi­twa, znów uda­ło się prze­żyć.

🖇

[…]  trud­no jest wal­czyć na dwa fron­ty, wiesz, jed­ną rę­ką ga­sić twój nie­po­kój, a dru­gą złość oto­cze­nia. Po­zy­cja od­po­wia­da­ją­ca ta­kie­mu ma­cie­rzyń­stwu w jo­dze świa­ta mu­sia­ła­by na­zy­wać się „ró­żą wia­trów”. A ży­cie i tak, znu­żo­ne na­mi, pu­ści­ło­by ją w drza­zgi. Pod­cię­ło­by nam sznu­recz­ki.

🖇

Świat dy­bie na czło­wie­ka, by go przy­ła­pać, wy­trą­cić z rów­no­wa­gi, ka­zać mu się tłu­ma­czyć. To wła­śnie ja­ko pierw­sze przy­cho­dzi­ło mi do gło­wy, gdy w przed­szko­lu, w książ­ce, w roz­mo­wach bli­skich po­ja­wia­ło się to abs­trak­cyj­ne sło­wo. Cze­go chce świat? Ano wła­śnie te­go. Lu­dzie by­wa­ją tyl­ko pod­wy­ko­naw­ca­mi nie­chę­ci świa­ta do fajt­łap ta­kich jak ja – my­śla­łam, wal­cząc ze sznu­ro­wa­dła­mi w przed­szkol­nej szat­ni. Wie­lo­krot­nie przy­szło mi ko­ry­go­wać ten po­gląd, ale ni­g­dy nie roz­sta­łam się z upo­rczy­wie na­wra­ca­ją­cym jak brzę­cze­nie na­mol­nej mu­chy py­ta­niem: dla­cze­go nie­któ­rych bar­dziej? Nie na wszyst­kich dy­bał i dy­bie w rów­nym stop­niu. Jak świat wy­bie­ra so­bie ofia­ry?

🖇

Pierw­sze li­ter­ki, ob­raz­ki, wspól­ne wzru­sze­nia, po­ka­zy­wa­nie, tak, po­ka­zy­wa­nie. Nic tak nie osa­dza w świe­cie, jak wo­dze­nie po nim pal­cem i po­ka­zy­wa­nie.

🖇

Lu­dzie tak swo­bod­nie prze­ci­na­ją prze­strzeń, tak gład­ko im idzie. Żon­glu­ją ta­le­rzem, ob­ra­zem, tek­stem, sło­wem. Wszyst­ko lub pra­wie wszyst­ko jest nie­waż­kie, nie sta­wia opo­ru. A ona da­ła mi ba­last, nie­wy­god­ny, ale kon­kret­ny, bo dzię­ki nie­mu po­ję­łam, że prze­strzeń na­sza – i prze­strzeń w ogó­le – mo­że mieć róż­ne gę­sto­ści.

🖇

Krzyk. Tam­ten i na­stęp­ne, każ­dy nie­za­po­mnia­ny. Ten ulicz­ny był chy­ba pierw­szym pod­szy­tym wście­kło­ścią. Nie pły­nął z za­sko­cze­nia, z chwi­li gro­zy, lecz do­był się – tak usły­sza­łam – z naj­głęb­szych, nie­mych po­kła­dów krzyw­dy, bę­dą­cych dnem jej ży­cia. […]  Nie szło o mo­ment po­pło­chu, lecz wy­bu­cha­ją­cy w gło­sie dziew­czyn­ki wrzask wście­kłe­go zwie­rzę­cia.

🖇

     – Cie­nie ży­ją w le­sie, wy­cho­dzą no­cą.
     Pod­bi­łam:
     – Cie­ka­we, czy zo­sta­wia­ją śla­dy.
     – Śla­dy ży­ją osob­no. Zgaś lam­pę.

🖇

Plan­sze z mi­na­mi nie by­ły dla niej uciąż­li­wym za­da­niem do­mo­wym, lecz ko­dem. Pła­ka­łam, gdy przy­nio­sła mi łzę gra­ficz­ną. A ja zo­ba­czy­łam w tym pocz­tów­kę z we­wnętrz­ne­go świa­ta dziec­ka, któ­re mo­że i le­piej ode mnie wie, czym jest płacz.

🖇

[…]  każ­dy ruch w prze­strze­ni pro­wo­ku­je do od­po­wie­dzi. Że nie ma drgnień neu­tral­nych, nie ma pod­nie­sie­nia brwi, któ­re nie za­gię­ło­by ja­kiejś ko­smicz­nej mi­kro­fał­dy.

🖇

     – […]  Dla­cze­go tak jest?
     – Nie mam po­ję­cia. Mi­mo lek­tu­ry kil­ku ksią­żek. Cią­gle się za­sta­na­wiam nad in­ną po­sta­cią mo­wy. Al­bo uczuć. A ści­ślej jed­ne­go i dru­gie­go.
     – In­ną?
     – Nie cho­dzi prze­cież o je­den gest czy sło­wo. Cho­dzi o in­ny spo­sób my­śle­nia.
     – […]  Ja naj­bar­dziej się bo­ję pięt­na.
     – Pięt­na in­no­ści? O, to za­le­ży, do ja­kie­go się wcho­dzi świa­ta.
     – Nie ma in­ne­go świa­ta, pa­ni Eli­zo.

🖇

Zna­cie ta­kie szel­mow­skie spoj­rze­nie do środ­ka, kon­spi­ra­cję z wła­sną my­ślą? My­ślą tak peł­ną ży­cia, że szu­ka so­bie to­wa­rzy­sza. I le­pi go so­bie z tę­sk­no­ty i po­wie­trza.

🖇

     – Ja wiem, to za­brzmi okrop­nie, ale cza­sem my­ślę, że wo­la­ła­bym ja­kąś nor­mal­ną cho­ro­bę, a nie ta­ki stan. Prze­pra­szam, bre­dzę.
     – Nie bre­dzi pa­ni. W do­mu cho­dzi się jak po po­lu mi­no­wym.
     – Tak!
     – A wyj­ście z do­mu jest trud­ne, bo czło­wiek czu­je się, jak­by pod­kła­dał bom­bę in­nym.
     – Tak! Bo­że, prze­pra­szam – pła­cze i śmie­je się jed­no­cze­śnie – dzię­ku­ję, że pa­ni jest ta­ka do­sad­na. Wiem, że o dziec­ku trze­ba tyl­ko do­brze.
     – He, he, ja to znam w wer­sji ze zmar­łym. A na­sze dzie­ci ży­ją.

🖇

Jej spo­sób my­śle­nia dał mi do­wód ist­nie­nia in­ne­go świa­ta. Niejed­no­rod­ne­go, ży­we­go, ni­cu­ją­ce­go na­sze ka­te­go­rie.

🖇

A jed­nak, nie ma co kryć, w sek­cji pro­duk­tów wło­skich zo­sta­wia­ły­śmy po so­bie po­bo­jo­wi­sko. Spu­sto­sze­nie ocze­ki­wań, rzeź na­dziei.
     – Hej, Rud­ku, nie uwa­żasz, że pół­ka z pe­sto ba­zy­lio­wym ma przez cie­bie ner­wi­cę?
     – Pin­gwin! Co ty ga­dasz!
     Aż głu­pio mi by­ło pa­trzeć w stro­nę smęt­nie ły­pią­cych ety­kiet. Głu­pio wsz­czy­nać grę wstęp­ną i zo­sta­wiać z ni­czym, zwłasz­cza mie­lo­ną ba­zy­lię. Z de­li­kat­no­ści je­cha­ła­bym od cza­su do cza­su pod in­ny ad­res, zro­bić to sa­mo w in­nej Bie­dron­ce – ale dla Ru­dej nie ist­nia­ła żad­na in­na.

🖇

Im le­piej ra­dzi­ła so­bie z li­te­ra­mi, tym bar­dziej co­fa­ła się w kre­sce, w zdol­no­ści abs­trak­cji i doj­rza­ło­ści kon­kre­tu. Ry­su­nek sy­pał się, bladł. W koń­cu stał się ku­la­wy jak mo­wa afa­ty­ka. Przyj­rzał się so­bie – i od­szedł.

🖇

Mie­wa­ła roz­pa­cze z prost­szą dra­ma­tur­gią, gdzie cich­sze i gwał­tow­niej­sze fa­zy pła­czu ta­so­wa­ły się – aż do wpły­nię­cia w ci­szę. W ci­chych da­wa­ła się tu­lić, a od­ska­ki­wa­ła na krót­ko, gdy wzbie­rał żal, nie­po­kój. Sa­ma pro­wa­dzi­ła swój płacz przez wi­ry, za­ko­la i pro­gi, a za­pra­sza­ła mnie na to­wa­rzysz­kę tyl­ko w le­ni­wym bie­gu. Nie dzi­wi­ło mnie to. Też sa­mot­nie opra­co­wy­wa­łam wi­ra­że, a po­zwa­la­łam po­de­przeć się na pro­stej.
     Zna­łam jed­nak i roz­pa­cze, gdzie par­tie szlo­chu od­dzie­la­ły pau­zy za­sty­gnię­cia. Tych ba­łam się bar­dziej, bo wie­dzia­łam, że są nie­wy­pła­ki­wal­ne, jak nie­wy­wa­bial­ne są nie­któ­re pla­my. Zo­sta­wał po nich cień. Nie mia­łam na to środ­ków za­rad­czych.

🖇

     – Wiesz, ta dziew­czy­na się bar­dzo od cie­bie róż­ni. Jest mo­ją cór­ką, znam ją, jest w po­rząd­ku. – Ły­pał z nie­do­wie­rza­niem. – Są róż­ni lu­dzie, wiesz, ale ona cię nie skrzyw­dzi, ma swo­je kło­po­ty.
     – Bo jest cho­ra? […]
     – Jest in­na. Nie bij jej.
     […] 
     Wy­du­kał: – Ona jest dziw­na.
     Ja mu: – Świet­nie, ty też.
     Spoj­rzał na mnie, jak­bym go pod­pię­ła w gniazd­ko bez uzie­mie­nia.

🖇

Śle­dząc jej spo­kój, my­śla­łam, że cze­sze rze­czy­wi­stość in­nym zmy­słem. Umie czy­tać za­po­wied­ni­ki te­go, co ja roz­po­znać umiem tyl­ko po skut­kach.

🖇

Z dziew­czyn­ka­mi by­ło go­rzej, te po­trze­bo­wa­ły „zro­zu­mieć”, by wy­tre­so­wać – lub od­rzu­cić. Tu Nie­bo­jak prze­cho­dził z na po­ły ba­śnio­wej for­my w dzi­wa­dło. I sta­wał pod mur­kiem wraz z mat­ką, któ­rej też wie­le bra­ko­wa­ło do ma­tek tych dziew­czy­nek, bo prze­cież one wszyst­kie wie­dzia­ły od ja­ja, od pierw­sze­go od­de­chu, jak za­wia­du­je się ludz­kim sta­dem. I te­raz mia­ły mnie i ją, mia­ły nas. Na to nie trze­ba słów. Wy­star­czą spoj­rze­nia, pół­słów­ka.
     – Co ona ro­bi? Ona jest nor­mal­na? – dziew­czyn­ki też mia­ły swo­je ry­tu­ały w ko­men­to­wa­niu rze­czy­wi­sto­ści.

🖇

Pod­słu­chi­wa­łam mi­mo­wol­nie, gdy ko­czo­wa­ły­śmy z cór­ką przy krza­ku agre­stu. Szło to mniej wię­cej tak: „Ja ci po­wiem, że obie są dziw­ne, ta bab­ka też. Że­by ko­bie­ta w na­szym wie­ku nie ra­dzi­ła so­bie do te­go stop­nia. Do­mi­sia jest w przed­szko­lu i wie, jak się to ro­bi. Wie, o co cho­dzi”.
     Ow­szem, wie.
     – Psze­pa­ni, ja bę­dę mia­ła w pod­sta­wów­ce chłop­ca, a po szko­le mę­ża. Mo­że być ten sam fa­cet, je­śli bę­dzie faj­ny. Roz­ka­żę i zo­sta­nie mę­żem. Po­tem bę­dę mia­ła dzie­ci, przy­naj­mniej jed­ną có­recz­kę, że­bym ją mo­gła ubie­rać.
     – No, pro­szę.
     – Za­wód też już mam, bę­dę fry­zjer­ką. Ma­ma mó­wi, że ko­bie­ta mu­si się sza­no­wać.
     Nie prze­nik­nę­łam związ­ku mię­dzy jed­nym a dru­gim. Po Do­mi­ni­ce wcho­dzi­ła Na­tal­ka:
     – A pa­ni za Ku­bę pod­nio­sła pa­tyk, jak mu spadł. A trze­ba się by­ło z nie­go śmiać, chło­pa­ki te­go po­trze­bu­ją.
     Ich oczy re­cen­zo­wa­ły każ­de mo­je po­tknię­cie.

🖇

Ba­łam się zo­ba­czyć tyl­ko na­szą dwój­kę bez tej trze­ciej – bez na­dziei.

🖇

Agen­cja ochro­niar­ska „Mat­ka”, osła­nia­ją­ca spo­tka­nia dziec­ka ze świa­tem. Nie rzu­ca się w oczy, nie ro­bi so­bie prze­rwy. Że­by jesz­cze cho­dzi­ło o to, by nie stłu­kło ko­la­na, nie zgu­bi­ło ło­pat­ki, nie ja­dło pod­nie­sio­ne­go z zie­mi li­za­ka. Też ab­sor­bu­ją­ca fu­cha, nie prze­czę, ale pra­co­wa­łam i pra­cu­ję na­dal w in­nym pio­nie. Mój fach wy­ma­ga od­wrot­ne­go usta­wie­nia pa­ra­so­la, od­mien­nej czuj­no­ści. Spraw­dzam, czy świat nie pod­cho­dzi za bli­sko, czy kru­cha rów­no­wa­ga nie zo­sta­je za­bu­rzo­na. […]  Nie scho­dzę z bież­ni, choć­bym ma­cha­ła no­gą na ław­ce. Mój luz jest po­zor­ny.

🖇

Ru­da, od­kąd opa­no­wa­ła ob­cy ję­zyk pol­ski, nie mia­ła pro­ble­mu z upo­mi­na­niem się o uwa­gę osób, któ­re uzna­ła za ko­le­gów. Nie­wza­jem­ność bo­la­ła, ale na­ka­zy­wa­ła wy­ma­gać od lu­dzi. Nie fik­so­wa­ła się na od­rzu­ce­niu. Mia­ła swo­je kry­te­ria i god­ność.

🖇

     – Po­wiedz: Je­steś do­brym czło­wie­kiem.
     – Je­steś do­brym dziec­kiem, Ko­cha­na.
     – Nie mów: dziec­kiem. Mów: czło­wie­kiem.
     – Ja­sne. Je­steś do­brym czło­wie­kiem.
     Z in­ter­punk­cją ni­g­dy nie mia­ła pro­ble­mów.
     Mar­twię się jej de­spe­ra­cją i cie­szę się nią jed­no­cze­śnie.

🖇

Z ję­zy­ków ob­cych, ich gra­ma­tyk i struk­tur zbu­do­wa­ła so­bie schron.

🖇

     – Wszyst­ko się zga­dza?
     – Tak mi się zda­je.
     – Jak to? Mu­sisz mieć pew­ność.
     – Słu­chaj, Rud­ku, nie ter­ro­ry­zuj mnie.
     – Od­po­wia­daj za sło­wo.
     – Od­po­wia­dam. Po­zwól mi spraw­dzić raz jesz­cze.
     Każ­da opie­ra się ple­ca­mi o swo­ją ścia­nę. Każ­da ga­si w so­bie in­ny ro­dzaj nie­po­ko­ju. Ona ucie­ka przed nie­pew­no­ścią i bra­kiem gwa­ran­cji. Nie zno­si, gdy się wa­ham. Ja lę­kam się pew­no­ści, a co do gwa­ran­cji za­kła­dam, że mo­gła­by zna­leźć so­bie in­ne­go ży­ran­ta. Po­cę się ze stre­su w uni­for­mie mat­ki, któ­ra się zna. Ide­al­nie się do­peł­nia­my, nie ma co.
     Był­by z te­go zwią­zek, gdy­by nie by­ło ro­dzi­ny.

🖇

     – Spraw­dzi­łaś już? – do­sta­ję po pię­ciu mi­nu­tach. – Pin­gwin, opo­wiedz się, ja cze­kam.
     – Nie wi­dzę żad­nych błę­dów.
     Ech, za­po­mnia­łam, że w słow­ni­ku Ru­dej nie ma słów tknię­tych ska­zą. Sło­wo „błąd” daw­no spa­dło z po­kła­du.
     – Na­pisz, że wszyst­ko jest do­brze, Pin­gwi­nie.
     – Tak, dziew­czy­no, wszyst­ko jest do­brze.

🖇

     – Wi­dzisz, nie jest źle.
     – Po­wiedz, że jest do­brze.
     Znów ten sam błąd. Ni­g­dy się nie od­uczę uży­wa­nia słów, któ­re nie da­ją opar­cia. Tra­fi­ła jej się mat­ka pod­ci­na­ją­ca so­bie no­gi z przy­zwy­cza­je­nia.
     – Jest do­brze.
     Uśmie­cha się. Wie­rzy sło­wom. […]  mój do słów sto­su­nek jest wię­cej niż am­bi­wa­lent­ny. Mu­szę iro­ni­zo­wać, by prze­żyć. Za du­żo mia­łam z ni­mi do czy­nie­nia.
     Ona zaś bie­rze je se­rio. Jej moc pły­nie z in­ne­go źró­dła. Po­le­ga na nie­licz­nych sło­wach do­brej wo­li jak na stra­ży przy­bocz­nej. Nie trze­ba znać ich wie­le. „Do­brze”, „praw­da”, „ra­dzisz so­bie”. Rzad­ko ich uży­wa­łam. A dla niej każ­de z nich usta­na­wia świa­ty, w któ­rych mó­wi­my praw­dę, je­ste­śmy dla sie­bie do­brzy, ra­dzi­my so­bie.

🖇

     – Życz mi do­bre­go dnia – mó­wi­ła przed wyj­ściem z do­mu.
     – Ja­sne, ży­czę.
     – Po­wiedz: do­bre­go dnia.
     – Do­bre­go dnia, cór­ko.
     Do­pie­ro po ja­kimś cza­sie zro­zu­mia­łam, że cho­dzi o to, by wier­nie po­wtó­rzyć for­mu­łę. I że po­wta­rza­nie nie jest nie­waż­kim ob­rząd­kiem.
     Ży­cząc jej do­bre­go dnia, spro­wa­dza­łam do­bry dzień. Przy­jąw­szy to do wia­do­mo­ści, od­kry­łam ska­lę od­po­wie­dzial­no­ści za sło­wo. Okru­cień­stwem by­ło­by od­mó­wić te­go po­że­gna­nia.
     – Miej do­bry dzień, cór­ko.
     Wkła­da­łam w to po­zdro­wie­nie wszyst­kie cho­wa­ne w re­zer­wie do­bre emo­cje. Nie mia­łam jed­nak złu­dzeń – ża­den ser­decz­ny uścisk nie mógł­by za­stą­pić tej re­cy­ta­cji, tej for­mu­ły, te­go za­klę­cia. Nie o uczu­cia bo­wiem szło, ale o spraw­czość słów.
     Nie­mal wszyst­kie za­klę­cia z na­sze­go re­per­tu­aru by­ły pro­ste. Nikt by się nie do­my­ślił ich mo­cy.

🖇

     – Dla­cze­go po­wie­dzia­łaś, że do­brze mu ży­czysz, ale…?
     – Ech, Rud­ku, bo mnie wku­rzył.
     – Mu­sisz ży­czyć do­brze.
     – Ży­czy­łam, ale…
     Zmro­zi­ła mnie wzro­kiem.
     – To nic nie mów.
     Szłam za nią do do­mu pod cięż­kim po­dej­rze­niem, że znisz­czy­łam czło­wie­ka. I pod lżej­szym, że za du­żo ga­dam.
     By­ło­by to za­baw­ne, gdy­by nie to, że na­praw­dę wie­rzy­ła, iż mo­gę być opraw­cą pa­na Mar­ka.

A mo­że to ona ma ra­cję? Mo­że świat bez ra­zów słow­nych był­by świa­tem lep­sze­go ga­tun­ku? Nie mu­siał­by być mil­szy. Nie wy­da­je mi się, by ocze­ki­wa­ła, że bę­dzie. Ale w moc sło­wa wie­rzy jak sta­rzy po­eci. Nikt jej te­go nie uczył. I nikt nie od­uczy.

🖇

Gdy po­ło­ży­ła się spać, upro­wa­dzi­łam no­tes i obej­rza­łam go w kuch­ni pod lam­pą. Na tek­tur­ce pod obie­ma okład­ka­mi zna­la­złam sta­da ptasz­ków. Ptasz­ków-zna­ków, ja­kie sta­wia­my, by od­ha­czyć coś, od­faj­ko­wać, za­ak­cep­to­wać.
     Już od daw­na wi­dy­wa­łam je w róż­nych miej­scach w roz­pro­sze­niu. Tu i ów­dzie po­ja­wia­ły się jak na­gro­dy wrę­cza­ne so­bie po kry­jo­mu. „Da­łaś ra­dę”. Ptasz­ki-gła­ski, ptasz­ki-po­twier­dze­nia.

🖇

Jest ta­ki dziw­ny ro­dzaj in­tym­no­ści, któ­ry do­pusz­cza wszyst­kich – po­za naj­bliż­szy­mi. Tych nie chce zmar­twić, ale też nie po­trze­bu­je się przed ni­mi opo­wia­dać.

🖇

Znów pi­sze, w jesz­cze więk­szym na­pię­ciu. Słów­ka, słów­ka, ko­lej­ny szturm na wy­so­ką, nie­do­stęp­ną twier­dzę ję­zy­ka. Zbie­ra je, do­pi­su­je, po­wta­rza, prze­pi­su­je, pod­kre­śla. Kart­ka za kart­ką. Ry­zy słó­wek, któ­re skła­da pod mu­rem twier­dzy, co nie chce jej wpu­ścić. Sto­sy sta­rań, ster­ty wy­sił­ku. Pod­sa­dzę ją, za­wsze ją pod­sa­dzam. Ostrzę ko­lej­ny dłu­go­pis i nie spusz­czam wzro­ku z pół­ki ugi­na­ją­cej się pod cię­ża­rem re­pe­ty­to­riów i słow­ni­ków. To nasz ar­se­nał, na­sze za­ple­cze. W każ­dej chwi­li mo­że za­wo­łać: „Da­waj żół­tą!”, a ja już bę­dę wie­dzieć, któ­ra to, i szyb­ko wrzu­cę na biur­ko, by wy­gra­ła ze smo­kiem.

🖇

     – Za­pisz, że je­stem cie­ka­wo­ścią.
     – Mam to za­pi­sać?
     – Tak. 
     Przy­glą­da się.
     – Ale wiel­ką li­te­rą!
     – To pseu­do­nim?
     – Nie. To imię.

🖇

Wy­cią­gam spod ka­lo­ry­fe­rów kart­kę: tę­dy bie­gła Ru­da ze sło­wem „fa­ith”. W środ­ku stro­ny wiel­kie jak ba­ner „Be­lief wi­tho­ut pro­of”, ca­łe na ró­żo­wo. Jak neon. Nie za­py­tam, dla­cze­go to wy­róż­ni­ła, cho­ciaż kor­ci. Krad­nę tę stro­nę na sa­mot­ne go­dzi­ny, bo nie mam pod rę­ką lep­sze­go ma­ni­fe­stu na­szej sy­tu­acji. Tym­cza­sem ona zmie­rza do ce­lu. Dziś by­ło in­ten­syw­nie, trzy go­dzi­ny transu, dwie bu­tel­ki wo­dy, dwa we­zwa­nia. Wal­czy­ła dziel­nie o ję­zyk, mo­że od­po­cząć. Kła­dzie się do mnie ple­ca­mi, cięż­ko od­dy­cha. […]  Wczo­raj skoń­czy­ła osiem­na­ście lat.

🖇

Ży­cie by­ło dla mnie za­wsze lę­kiem. Ni­ko­mu te­go lę­ku nie ży­czy­łam, dla­te­go uzna­łam, że nie po­win­nam być mat­ką, bo kto wie, jak to się prze­no­si. Sko­ro już nią je­stem, za co Cię prze­pra­szam, chcę Ci po­wie­dzieć, że bę­dę z tym lę­kiem wal­czyć. Ale też chcę przy­znać, że wy­le­czy­łaś mnie z jed­ne­go: z przy­mu­su tłu­ma­cze­nia się wszyst­kim. Nie wiem, jak to się sta­ło, ale po­ję­łam wresz­cie, że nie wszy­scy mu­szą nas ro­zu­mieć. Nie wy­da­je mi się, by ta­ką me­ta­mor­fo­zę fun­do­wał hor­mon ma­cie­rzyń­stwa. Uwa­żam, że wy­zwo­li­łaś mnie Ty.

🖇

Pro­wi­zor­ka, oka­zu­je się, mo­że być peł­nią.

Eliza Kącka, Wczoraj byłaś zła na zielono,
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2024.
(wyróżnienie własne)

     – Je­dzie­my do przed­szko­la?
     – Tak.
     Po­wie­dzia­ła „tak”, a mo­gła po­wie­dzieć „tram­waj”. Zwy­kle mó­wi­ła „tram­waj!”. […]  Pod­mian­ka sło­wa jest tu […]  pod­mian­ką stop­nia za­nu­rze­nia w re­la­cji. „Tak” nie po­trze­bu­je ob­wod­ni­cy sen­su, tra­fia bez­po­śred­nio. „Tak” zdo­by­wa się na od­wa­gę nie­za­ma­sko­wa­nia, ce­lo­wa­nia w sed­no. Zga­dza się ca­łym so­bą. Jest to strzał naj­prost­szy i tak po­wsze­dni, że igno­ro­wa­ny – po­za rzad­ki­mi chwi­la­mi, gdy „tak” wa­ży wie­le, de­cy­du­je o ży­ciu, jest nie­pew­ne. Wów­czas czu­je­my je­go moc.
     Sy­tu­acja z „tak” zmie­nia się dia­me­tral­nie, gdy ma­my do czy­nie­nia z kimś, dla ko­go „tak” zda­je się zbyt moc­ne. […] 
     A ona po­wie­dzia­ła „tak”, do­wo­dząc, że coś się zmie­ni­ło. Po­wie­dzia­ła i pod­sko­czy­ła, jak­by kop­nął ją prąd te­go im­pul­su, tej moż­no­ści. 
     […]  Dreszcz prze­szedł mnie na wy­lot.
     Ją chy­ba też
.

🖇

Ci­sza cie­szy, ale ka­że po­dej­rze­wać, że w ko­ko­nie do­ko­nu­je się me­ta­mor­fo­za.
     Czu­łam ją w ko­ściach.

(tamże)