Siłownia. To miejsce, gdzie panowie bez karków napawają się swoją cielesną boskością. Dziś mi wstyd, ale właśnie tak myślałam od zawsze. Stereotyp gonił stereotyp. Nie moja to była bajka.
Siłownia. To miejsce, w którym człowiek do osiemdziesiątki może bezpiecznie dbać o siebie — powiedział mi kiedyś Oj Té.
Siłownia. To moje miejsce. Moja bajka. Od jakiegoś czasu to czuję. Byłam dziś ciut przed Linką. Czekając, przycupnięta chłonęłam atmosferę tego miejsca, gapiłam się na ćwiczących ludzi. Robili piękne rzeczy, a ja byłam jedyną osobą, po której policzkach płynęły łzy. Bo oczy same mi się moczą, gdy się wzruszam, gdy czuję wdzięczność, za to, że życie mnie obdarowało. Bo siłownia to dla mnie teraz przywilej.
I stały się dziś dwie dodatkowe wspaniałe rzeczy. Linka pomyliła kartki i zaordynowała cudze obciążenie — a ja zrobiłam (!) bez mrugnięcia okiem. Stare obciążenie poszło w zapomnienie. I… zastrzeliła mnie — trzy minuty przed końcem naszego czasu, po raz pierwszy, zamiast „miałam jeszcze dwa ćwiczenia w planie”, powiedziała „zrobiłyśmy wszystko, co zaplanowałam”. Nie mogłam uwierzyć. Hodujemy z Linką potwora! Potwora, który marzy o skakance. ¡El reksio!
(źródło)
Tengo cuarenta y ocho reksios:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz