wpis przeniesiony 28.02.2019.
(oryginał)
Jakiś czas temu, gdy blog nawet mi się nie śnił, zauważyłam, że określone utwory muzyczne, ba, całe albumy, mają u mnie wzięcie w określonych porach roku, czasem nawet w określonych miesiącach. Może to kwestia skojarzeń z atmosferą, samopoczuciem, gdy słuchałam ich pierwszy raz. Odkryłam, że podobnie rzecz ma się z sezonowością tematów w polskiej polityce, choć trudno nazwać ją dobrą muzyką --- nie trzymają tempa, nie umieją czytać nut, banda samozwańczych solistów...
Brak telewizora szczęśliwie ogranicza mi możliwość wkurzenia się. Ostatnio z powodu wyczynów pewnego bardzo niskiego pana, przestałam również słuchać radia --- tak, w ramach eksperymentu, uciekłam na gigant od mediów. Jednak od dwóch dni zdarza mi się słuchać mojego ulubionego radia, ostatniego, medialnego bastionu ludzi myślących, i... zgrzytam zębami. Drażni mnie medialna edukacja społeczeństwa, która dotyczy tylko jednej strony medalu.
Jak zwykle jesienną porą, sporo trąbi się o tym, że piesi mają chodzić po właściwej stronie szos, że mają nosić odblaski. Tylko dlaczego nikt nie wspomina, że szosa jest dla samochodów i nawet przepisowo idący, święcący się pieszy nie jest świętą krową i powinien zejść z jezdni, gdy jedzie samochód? Nie, pieszy jest na prawie i idzie. Czy tak trudno wyobrazić sobie sytuację, gdy jadą w przeciwnych kierunkach dwa tiry? Wcale nie muszą jechać szybko, a pieszy z uporem maniaka idzie, bo zapomniał albo nie zna zjawiska jakim jest droga hamowania. No, może owe pojazdy wyhamują, może nawet na pewno, ale z pewnością poleci, znajdujące się najwyżej w rankingu słów brzydkich, przekleństwo... i po co?
Per analogium, wraca jak bumerang, z wielu powodów, kwestia dzietności jako sprawa wagi państwowej. Nie będę powtarzać argumentów tych, którzy biją na alarm, że trzeba, należy, natychmiast, że świat, przynajmniej ten polski, zaraz się skończy. Jakoś nie chciałabym być dzieckiem, które jest na tym świecie, bo czyjaś emerytura, bo strach dorosłego przed starością, bo tak wypadało, bo nie można było inaczej postąpić.
Nieczuła jestem. Istniejący proces demograficzny nie spędza mi snu z powiek. Przewrotnie zapytam, a co by się stało, gdyby Polaków, zwłaszcza tych „prawdziwych” było mniej? Wolałabym, aby społeczeństwo polskie zamiast uprawiać patriotyzm ilościowy przerzuciło się na patriotyzm jakościowy. Dlaczego zamiast krzyczeć „więcej, więcej niech nas będzie”, nie zmienić taktyki na taką, w której ci, którzy już się urodzili są równie ważni jak ci, którzy jeszcze tego nie zrobili? Może, gdyby było nas mniej, byłoby łatwiej o wzajemny szacunek, bo liczba osób na km2 nie stanowiłaby masy krytycznej nienawiści i niechęci?
A emerytury? Zapyta ktoś chorobliwie zapobiegliwy. Może lepiej mentalnym dłutkiem zacząć pracę u podstaw i rzeźbić ludzką świadomość, że ważne jest, aby każdy człowiek lubił a nawet kochał to, co robi zawodowo. Może warto przestać z empatią klepać po ramieniu delikwenta, który chodzi do znienawidzonej pracy wyglądając emerytury w wieku 35 lat i krzyknąć: „obudź się człowieku i poszukaj swoich marzeń do spełnienia!”. Może by tak tym dłutkiem uwolnić potrzebę rozwoju, która przecież tkwi w każdym człowieku, od zarania, od pierwszego jego oddechu. Każdy z nas w wieku dwóch--trzech lat uwielbiał uczyć się nowych rzeczy. Może owym dłutem można to uwielbienie zdobywania nieznanych lądów poznania, zrozumienia i doświadczenia wygrzebać na światło dzienne? Może...
Nie mam nic przeciwko temu, abyśmy lubili stawać się sobą i pomagali w tym innym... To jest moja, wiecznie odtwarzana w głowie, melodia, w której brak demograficznego, zrozpaczonego refrenu. Może jednak być tak, że mam coś ze słuchem...
Mam gdzieś narodowe pędy-zapędy-popędy. Nie przestanę powtarzać: proszę, sprawdź o czym marzysz, nie jesteś na świecie po to, by spełniać oczekiwania innych. Naprawdę, ani ja ani ty nie jesteśmy po to. Proszę, pamiętaj o tym.