czwartek, grudnia 30, 2010

156. Psia tęsknota to straszna rzecz!

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Państwo Kudłatej potrzebują by zdarzyło się nie tylko raz, dwa lub trzy. Potrzebują wielu powtórek, by zacząć się zastanawiać nad przyczyną skutku, zwłaszcza jeśli chodzi o wewnętrzne życie Heńki, które z powodu swego bogactwa postanowiło ulać się na zewnątrz, by Dwunożne widziały, że pies rozterki i duszę ma.

Po wizycie u Zkemi... przez dobę Heńka nie chce jeść, jest osowiała i nie do życia.
Po pobycie na wsi... przez dobę Heńka nie je i nie ma humoru.
Po pierwszym dniu Świąt, gdy poznała fajnego czterolatka... Heńka przestaje jeść.
Po Świętach wraca do Wawy... i nie je prawie dwie doby, nie uśmiecha się i ma smutne oczy.

Wczorajsza wizyta towarzyska wyjaśniła wszystko. Z Właścicielką Wilczurzycy rozmawiałyśmy o owych głodujących psich dniach i... okazało się, że tak właśnie wygląda psia tęsknota. Owa Wilczurzyca również nie je i wygląda na ledwo żywą za każdym razem, gdy kończy się coś, co ją zachwycało: działka, las, przestrzeń.

Jak to dobrze, że psy starają się żyć chwilą teraźniejszą i nie rozpamiętują strat w nieskończoność. Wczoraj do Heńki wrócił jej humor, wigor i chęć życia. Bardzo się ucieszyliśmy, bo już wisiało nad nami widmo weterynaryjne, mocno nieokreślone, bo co powiedzieć lekarzowi, że smutny niejadek snuje się po Przytulisku? Niejako w nagrodę w nocy spadło kolejnych kilka ton białego puchu. O 6.30 byłyśmy pierwszymi spacerującymi po nim istotami.

środa, grudnia 29, 2010

155. Świąteczne spotkanie z Mocą... było!

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Rodzina --- Stwór o nieuświadomionej wielkiej sile. Bliższa z dalszą, zebrana przy jednym stole, nie waha się wyrazić swego jedynego i słusznego stanowiska: „należy...”, „zawsze...”, „trzeba...”, „nigdy...”. Rodzina wie, co któremu jej członkowi wypada, co powinien, co musi, by być szczęśliwym, spełnionym... żywym. Nieprzerwanie zadziwia mnie niewyobrażalna wręcz MOC tego mało abstrakcyjnego tworu. MOC niewypowiedziana, przy której walnięcie pięścią w stół przez jednostkę jest zaledwie małym ruchem skrzydła motyla.

Święta w Rodzinie Sadowniczego pochodzenia są zawsze dla mnie okazją, by studiować tę MOC. Oboje, jakby z trochę innej bajki, choć pozostajemy członkami owej Rodziny, uwielbiamy patrzeć jak zza jednej podanej herbaty, zjedzonej łyżki sałatki, zgryzionego rybiego ciała wyłania się ów Stwór. Gdy niby o polityce, społeczeństwie, medycynie, prawie, podatkach rozmawiają ciocie, wujkowie i przerośnięte trzydziestoparoletnie dzieci-ryby, co przecież głosu nie mają... a nawet gdyby, całkiem hipotetycznie miały, to racji z pewnością mieć nie mogą. No więc, wówczas, ten Stwór nadchodzi, bezszelestnie i rządzić chce, ustawić niepokornych, przekonać siłą grupy wątpiących.

Jesteśmy z Sadownikiem złośliwi. Uwielbiamy wkładać pseudointelektualny kij w to słodkie mrowisko i patrzeć jak lecą łby idei wzniosłych, ale nie na rękę Rodzinie. Święta wykorzystujemy nie tylko do świętowania, ale również do tego by sprawdzić, w jakim miejscu teraz jesteśmy, czy inni niż rok temu, czy szczęśliwsi? Szczęśliwsi. Miarą jest akceptacja inności pozostałych członków Rodziny, ich wyborów, marzeń i dróg.

Gdy już Święta miną, wracamy do siebie. Jak to Rodzina mówi, do miasta śmierdzącego, zgniłego, zepsutego pieniędzmi, beznadziejnym morale, ale... przez nas ukochanego. Przy porannej herbatce z imbirem wszystkie rodzinne pewności „należy...”, „zawsze...”, „trzeba...”, „nigdy...” zamieniają się magicznie w Przytulisku w zepsute, zgniłe pytania otwarte „należy?”, „zawsze?” „trzeba?”, „nigdy?”. Marzy mi się by kiedyś możliwe było przy świątecznym i nieświątecznym stole potraktowanie tych oczywistości rodzinnych jako punktu wyjścia do wspólnej podróży, w której sprawdzimy jak to jest, gdy choć na chwilę założymy, że może „nie trzeba”, „można”, „incydentalnie” lub „częściej”. Ciekawe dlaczego, na samą myśl o tym, głupkowato się uśmiecham?

wtorek, grudnia 28, 2010

154. Święta, Święta i... czas w obiektywach dwóch

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

O Świętach nic nowego powiedzieć się nie da. Nasze trwały pięć bezblogowych dni. Pozostało z nich kilka wspomnień zaklętych w obrazkach.

Wigilijna pogoda: Pan Śnieg szarzał, łapał gorączkę i jak stuprocentowy mężczyzna ciężko chorował. Wynik badania psimi łapami poniżej:

Masaż psich łapek pomógł, w nocy przyszła lecząca zamieć i zgodnie z moim Świątecznym Marzeniem, Śnieg zmężniał, napiął mięśnie i ryknął: no to mnie zdobądź! Heńka uwielbia takich twardzieli. Było Go do połowy łydki. W pierwszy dzień Świąt, w czasie gdy Sadownik pomagał doprowadzić dom swoich Rodziców na przyjęcie licznej Rodziny my z Heńką szłyśmy ścieżką przy jeziorze... jako pierwsze tego dnia stawiałyśmy stopy i łapki w wysokim śniegu wyznaczając ścieżkę. Czy trzeba pisać, że Kudłata była zachwycona?

Drugiego dnia Świąt, świętując już pełnym Stadem obeszliśmy pół jeziora, by znów móc podziwiać Heńkę u szczytu bożonarodzeniowego psiego szczęścia:


Ach, ten patyk! Ach, te uszy!

Dla Heniuty każdy wystający ze śniegu badyl to potencjalne trofeum do podrzucania i noszenia w pysku. Czasem jednak trafił się krzaczek lub małe drzewko --- nie mogła bidulka zrozumieć co jest grane, taki chudy badyl a taki silny i nie do porwania:

W domu... czekała na Heńkę pierwsza w jej życiu choinka:

Pierwsze Święta z Heńką za nami. Zasnęła w wigilijny wieczór zamiast z nami pogadać, złożyć protest, omówić sugestie zmiany. Zostało więc po staremu: Pan, Pani i Pies... (Suka). Niezapomniane Święta!


Zostało już tylko małe, fotograficzne, banalne coś na kształt przesłodzonej pocztówki, ale, ale...

Kudłata życzy
razem z Dwunożnymi Stada
(Sadownik robił zdjęcie, Jabłoń zajmowała uwagę Sierściucha)

Szczęśliwego Nowego Roku, gdy już przyjdzie!

środa, grudnia 22, 2010

153. Przesilenie początkiem?

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Najkrótszy dzień w roku był dziś. W Polsce jest to dzień, który rozpoczyna astronomiczną zimę. Oznacza to, że mróz i śnieżyce ostatnich trzech tygodni to był tylko kaprys Pani Jesieni.

Najkrótszy dzień w roku jest dla mnie swoistym wehikułem czasu i przestrzeni --- stąd, w tej chwili... do Chin i chińskiego kalendarza, w którym, tak jak i dla mnie --- dzisiejszy dzień nie jest początkiem Zimy, ale jej Środkiem --- wisienką na lodowym torcie, pępkiem Pani Lodu. Zespolona w jedno z myślą, że oto ja, taka całkiem maleńka w samym pępku Zimy trwam, widzę już... Panią Wiosnę, której w głowie pojawiła się makabryczna myśl, że już niedługo będzie musiała zająć się trudem pakowania... manatków, pędzli, farb, zapachów... w walizy, kufry, worki, siateczki i torebki... by przyjechać i osiąść... na jakiś czas... w Polsce.

Tak, właśnie tak. Polski początek zimy jest nie tylko Środkiem mojej Zimy, ale też zapowiedzią Wiosny. Teraz już żaden mróz, śnieżyca, oblodzone chodniki, zaspy czy kulejąca z zimna komunikacja miejska nie są straszne. Po cichutku, jak mantrę, powtarzam: Wiosno, Pani Wiosno, zostawiłaś tu swoje krosno, kapelusze, może nawet duszę... nie mów mi, że nie tęsknisz?

Kudłata nie tęskni, bo wiosny na podwórku jeszcze nie przeżyła. Póki co, zachwyca się wielkimi zaspami, uwielbia w nich zapadać się lub ryć bez pamięci... Białych Świąt, po raz pierwszy pragnę białych Świąt!

wtorek, grudnia 21, 2010

(150+2). Pieniądze

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Schemat I:
Można pełnić rolę domowej rady pieniężnej i mieć ciągle z tyłu głowy, że bilans wpływów i obciążeń w ciągu miesiąca musi być dodatni, nawet jeśli owa dodatniość wyniesie tylko 1 zł. Oczywistym jest, i dodatkowo wzmocnionym przez każde prawo Murphy’iego, że udać się to w każdym miesiącu nie może. Gdy już na dwa dni przed zamknięciem miesiąca jesteś na plusie i wierzysz, że tym razem na pewno się uda, następuje nieoczekiwane „coś”. Przykłady? Proszę bardzo. Samochód dowiedział się z osiedlowych plotek, że idzie ci całkiem dobrze i przypomniał się, że empatia empatią, ale on tę część za 1200 zł jednak musi mieć wymienioną, inaczej nie ruszy już z miejsca. Ostatniego dnia miesiąca pies pożera na podwórku nieznany obiekt organiczny… lecisz do weterynarza i wracasz o dwie stówki lżejszy. Nie wspominając o kręgosłupach, stawach, nagłych chorobach, które NFZ może by i obsłużył, ale za kwartał, a ty jesteś burżujem i nie chcesz tak długo czekać. Finał --- miesiąc zamknął się na minusie. Utyskujesz, złorzeczysz, masz pretensje i jedyne co ci pozostaje to cień dobrego nastroju, uzyskany dzięki wierze, że w przyszłym miesiącu MUSI być lepiej. To czy musi, okaże się jednak za trzydzieści dni…

Schemat II:
Nic nie zmienia się, jeśli chodzi o naturę wpływów i obciążeń. Nadal masz ochotę być na plusie. Gdy jednak zdarza się nieoczekiwane „coś” i... płacisz za samochód, weterynarza oraz wizytę u lekarza, zamiast utyskiwać, cieszysz się, że choć z debetu, to możliwe było opłacenie tych wszystkich nieznoszących zwłoki kwestii. Jakoś to będzie. E tam, jakoś. Będzie dobrze.

Epilog:
No właśnie. Nie musi się zmienić świat czy ludzie wokół by cudniej się żyło. Wystarczy zmienić coś w sobie. Przeskoczyło w głowie i mnie. Cieszę się, że przemieściłam się mentalnie ze schematu I do schematu II. Wydałam na swój kręgosłup w tym miesiącu 950 zł i… jestem bardzo zadowolona.

151. Świąt u nas jeszcze nie widać

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wróciliśmy wczoraj do domu razem. Sadownik z ogromną przyjemnością uwolnił stopy od nowych butów. Przeszedł się po przedpokoju raz, no maksymalnie dwa razy…

(Siada na krześle, zdejmuje skarpetkę
i przygląda się jej, jakby nie widział jej wcześniej
)
Sadownik:
(z rezygnacją)
Tak to jest, jak ma się w domu kobietę i psa.

Jabłoń:
O co Ci chodzi?

Sadownik:
No popatrz tylko.
Czepiły się mnie długi włos kobiety i psia sierść.

W ten oto sposób pojawiło się ryzyko, że Sadownik będzie miał trudność w ukryciu faktu, że „posiada” i kobietę, i psa. Wygląda na to, że profilaktycznie, będzie odmawiał zdjęcia obuwia. Gdy spotkacie więc mężczyznę, który nie chce zdjąć butów, może oznaczać to jak dawniej, że ma dziurawe albo nieświeże skarpetki, ale może to również świadczyć o tym, że nie chce się afiszować stanem swego posiadania.

Groźniejsze w tym wszystkim wydaje się być jednak to, że wzorzec jednostki nieporządku, (niekoniecznie przedświątecznego), nie znajduje się wcale w Sèvres, czyli daleko, ale jest tuż tuż, w Przytulisku. Należy tylko ustalić komisyjnie, ile kłaczków na skarpetce jest wymaganych, by uznać dom za wymagający dużych zabiegów pielęgnacyjnych… Zrobię wszystko, by owa komisja nigdy się nie zebrała... Zadowolę się szczęśliwym domem, nie musi w nim lśnić non stop.

poniedziałek, grudnia 20, 2010

150. Puk, puk...

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Puk, puk --- napisała Wanilijka.

Gdzie się podział ostatni tydzień? To bardzo nie w moim stylu. Nie odnotować chociaż trzech zdań na temat tego, co mija. Nie napisać nic w ciągu ostatnich pięciu dni. Nienormalne.

Co się działo? Działo się dużo, mocno i głęboko.

Działo się w taki sposób, że nie można tego wyrazić słowami. Wszelkie próby powodują, że sens i tak wymyka się, ucieka i woła spoza słów… a kuku, tu jestem. Próbuj jeszcze raz.

Nie próbowałam. Przeszło mi tylko przez myśl, że nie chciałabym stracić pamięci owego tygodnia. Napisać coś o tym…

Niemożliwe z powodu natury tych zjawisk: kruche, ledwo odczuwalne. Mogą występować w kategorii nastroju, przeczucia, nagłej, ale nieodwracalnej zmiany przekonania. Niemożliwe z powodu tego, że dotyka bezpośrednio kilka osób, z którymi jestem w bliskiej relacji czy wręcz intymnym związku.

Możliwe jest jednak wymienienie haseł dotyczących sfer życia, myślenia, bycia, które zostały poruszone, zburzone, przebudowane: „kontrola”, „matka”, „pieniądze”, „seksualność”. Proste słowa, ważne kwestie, wielkie obszary do poznania, zdobycia lub zrozumienia.

Czuję się zaszczycona przez Życie, że mogę pochylać się nad tym wszystkim i odkrywać nową twarz znanych terenów. Wszystko to z powodu jednego kręgosłupa, który Wielkim moim Nauczycielem się stał.

wtorek, grudnia 14, 2010

149. Chroniczna choroba uzależnieniem

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Na katastrofę lotniczą zawsze składa się ciąg małych błędów. Każdy z nich jest nieznaczący, ale razem stanowią ogromną siłę rażenia. Myślę, analizuję i doszłam do wniosku, że mój ostatni uraz w swej naturze też przypominał katastrofę lotniczą.

Zaczęło się od tego, że dzbanek rozciął mi dłoń, wskutek czego nie dało się ćwiczyć i mając pełne usprawiedliwienie nie ćwiczyło się. Gdy jednak było to już możliwe, niefrasobliwie nie wróciłam do ćwiczeń, BO NIE [a może za dobrze się czułam]. Złapałam fazę głupiego buntu przeciw niesprawiedliwości losu: dlaczego ja muszę ćwiczyć, by jakoś żyć, gdy moi rówieśnicy mają się świetnie bez ćwiczeń? Noooo, niby tak. Szkoda, że w owym czasie nie mogłam zauważyć, że niektórzy z moich rówieśników już dawno na cmentarzach oddają się życiu-po-życiu. Rozstać się z własną omnipotencją nastolatki, która czy ćwiczy, czy nie, ma się świetnie, to nie była łatwa sprawa.

Potem przyszły mrozy. Czyż Zkemi nie mówiła, że kręgosłupy nie znoszą zimna? Nie można się było na cudzych błędach pouczyć? Artua wlazł latem do lodowatej wody i go pogięło? Pogięło. Och, ta pycha, cudze błędy jakieś zbyt małe by się na nich uczyć. Kurteczkę, choć puchową, nosiłam krótką. Komunikacyjny paraliż pomógł w staniu na przystankach. Przemarznięte, niećwiczone, zapuszczone ciałko modliło się o chwilę ulgi… no i Kudłatej Dusza usłyszała ten zduszony skowyt.

Nie chciałam iść na ten spacer. Nie chciałam też spóźnić się na zajęcia. Sadownik okupował łazienkę. To potrwa, pomyślałam i poszłam, błąd kolejny, ale nie ostatni. Zawsze na dole klatki, pod drzwiami siedzi wytresowana Heńka i czeka by ją podpiąć na smycz. I co? Zapomniałam. Wypuściłam panienkę całkiem luzem --- ostatni dotyk intuicji? W przerażeniu, że zaraz wypadnie jakaś matka z małym dzieckiem i zacznie krzyczeć, że sunia groźna luzem lata, dopadłam zwierzę i podpięłam --- przedostatni błąd. Uszłyśmy tworząc elegancką parą może pięć metrów. Zobaczyłam na końcu chodnika pierwszą przyjaciółkę Heniuty. Ostatni błąd --- schyliłam się, aby odpiąć Sierściucha, by mogła pobiec się przywitać. Już, już, miałam karabińczyk w ręku, gdy niedrobna pannica rzuciła się do przodu. Trzasnęło. Więcej błędów już nie było.

Doszłam wczoraj późnym wieczorem do wniosku, że poza wspomnianą analogią katastrofy lotniczej i urazów kręgosłupowych istnieje jeszcze jedna, dużo bardziej dalekosiężna, jeśli chodzi o konsekwencje.

Im dłużej oglądam film, którego link podarowała mi Ona-Anioł, tym bardziej dochodzę do wniosku, że życie z chroniczną chorobą ma dla mnie wszelkie znamiona wychodzenia z nałogu. Nie przepadam, nie lubię, nie znoszę… całą sobą nienawidzę obrzydliwej codziennej systematyczności. Robić coś każdego dnia jest dla mnie dużym wyzwaniem. No i masz babo! Będziesz się uczyć! Pamiętając upiorność bólu i błogosławiąc fakt, że w ogóle mogę się ruszać, ćwiczę! Nieprzerwanie od zeszłego poniedziałku, dwa razy dziennie (można mnie pochwalić ;)). Wczoraj wieczorem, czyli ósmego dnia, złapał mnie kryzys i coś w głowie wpadło na szatański pomysł: „och, tylko dziś wieczorem, możesz sobie odpuścić”. No więc, jak bohaterowie wspomnianego filmu, tak i ja nie mogę już sobie odpuścić. Zdrowienie, proces, który będzie mnie trzymał do końca moich dni. Zdrowienie --- inna, nieznana mi dotąd perspektywa, z której można patrzeć na chroniczną chorobę.

Dlatego wczoraj, gdy coś w głowie mówiło „daj spokój, trzeba odpocząć” pomyślałam: „zrobię TYLKO JEDEN RAZ pakiet tych ćwiczeń i pójdę do łóżka, NIC WIĘCEJ robić nie będę”. Leżałam potem w łóżku dumna jak paw. Małe zwycięstwo na długiej drodze, ale jakże smakowite…

poniedziałek, grudnia 13, 2010

148. Zwykłe ukochane życie

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

--- Posłuchaj! Popatrz na mnie! Otwórz oczy!
--- O rany!
--- Słuchaj! To bardzo ważne, niespotykane. Muszę się z Tobą tym podzielić.
--- Czy to coś, czego mi nie mówiłaś wcześniej?
--- Nie, nie. To zupełnie świeżutka wiadomość. Niewiarygodna, wspaniała, wielka, doniosła, życiodajna!
--- Nie można normalnie, po ludzku, zakomunikować, o co chodzi?
--- Nie, w żadnym razie, bo to jest niewiarygodne, wspaniałe, boskie, wielkie…
--- OK, a nie możesz tego wszystkiego, choć jeden raz, opowiedzieć jemu?
--- Oj, nie. Tobie, tobie! Muszę powiedzieć to tobie pierwszej.
--- Nooo…
--- No! Nie uwierzysz, ale właśnie zaczął się nowy, piękny, cudowny dzień! Ruszmy się!

No tak. Jest 5:22, z oblizaną twarzą, włosami i dłońmi, z ciepłem trzydziestu kilogramów entuzjazmu w ramionach, poddaję się. Wygrzebuję się spod kudłatego szczęścia, dotykam Sadowniczego ramienia i pytam:
--- Pójdziesz z Młodą?

Nigdy, przenigdy nie zrozumiem, dlaczego Heńka nie może opowiedzieć o swoich odkryciach bezpośrednio Sadownikowi? Każdego dnia pełnię rolę medium między kudłatym zachwytem każdą chwilą życia a ostatnim kołyszącym się, śpiącym, spokojnym oddechem Sadownika.

Mam farta, przez większość dni tygodnia zostaję... owinięta kołderką, gdy oni przemierzają pierwsze zmarznięte metry podwórka…To wszystko ma teraz zupełnie inny, wręcz mistyczny wymiar, gdy nasze życie zaczyna wracać do normy. Wróciłam dzisiaj do pracy. Cudownie było zobaczyć twarze moich studentów...

147. Śpiewany atlas dużych miast

Heniuta, ty mordo zapluta
zmieniłaś moje życie nie do POZNANIA, ale do WARSZAWY…

…śpiewał wczoraj Sadownik pewnej pannicy w kuchni. Płakałam ze śmiechu.

piątek, grudnia 10, 2010

146. Wyraźna linia

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Gruba, bardzo gruba, a może w sam raz?
Dieta, megaodchudzanie, czy małe zmniejszenie racji żywnościowych?

Tak wygląda 30,6 kg Heńki sprzed dwóch dni. Pani Hodowczyni, od której mamy Kudłatą, po obejrzeniu zdjęcia, którego zrobienie nam zleciła, napisała:

Z tego co widać Hexe nie jest za gruba. Widać taka jej uroda, w przyszłości pewnie nie będzie chucherkiem tylko mocna sunią. Tak więc z tym odchudzaniem nie trzeba szaleć jeszcze jakieś 60 dag i wystarczy.


No cóż, wszyscy w Stadzie mają niepowtarzalny, mocny charakterek. Jeszcze chwila i wagę w Przytulisku będzie się mierzyło w heńkach a nie w kilogramach. Pal sześć kilogramy, funty... dieta cut --- dziś, testowo, ważę 2 i 1/3 heńki, a za dwa miesiące pewnie już tylko 2 heńki, choćbym nie wiem ile pysznych ciastek wieczorami zjadała...

środa, grudnia 08, 2010

145. Nowe słowo, nowe doświadczenie, nowe życie

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wczoraj, pierwszy raz od trzech dni wyszłam z domu. Załadowana w samochód byłam wieziona ku „nowemu”. Patrzyłam na miasto, moje ukochane miasto. Zachwycały mnie ulice, po których tak dawno nie chodziłam. Jak dobrze było móc na nie chociaż popatrzeć. Samochody, całe sznury, w lekkim korku też mnie zachwycały swoim motoryzacyjnym, wolnym tańcem w wielu rzędach.

No... i za mną. Słowo „osteopata” poznane i dotknięte po raz pierwszy. Ona-Anioł, czuwająca nade mną, by wszystko szło w dobrym kierunku. Błogosławię Ją-Anioła. Teraz również błogosławię Kudłatą za to, że podjęła się zadania zburzenia mojego dotychczasowego życia.

Wracaliśmy wczoraj do domu i...

Jabłoń:
Życie jest jednak niesamowite.

Sadownik:
Nie. Ludzie są niesamowici. Życie jest fajne.

Nie było wyjścia, pojechaliśmy świętować początek mojego nowego Życia. Do piątku pozostaję na podtrzymujących mnie ćwiczeniach i leżeniu z nogami na krześle, książkami na brzuchu. W piątek z Nią-Aniołem ruszamy na podbój drogi ku pływaniu, skakaniu, bieganiu... ku Życiu, które wciąż odkładałam na potem.

Mój Boże, cudowni ludzie są wokół mnie! Światełko w tunelu zaczęło lśnić...

poniedziałek, grudnia 06, 2010

(111+33==142+2). Moc ludzkich serc

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

W sobotę, gdy już było wiadomo, że nie minie, że nie mamy czarodziejskiej różdżki, ani niczego, czym moglibyśmy cofnąć czas, Sadownik (grożąc sankcjami) zmusił mnie do wykonania telefonu do Niej-Anioła, by poradzić się, co dalej z tym nieszczęściem robić. Dziś pomyślałam o tym, że gdy Ją tak nazwałam przeszło miesiąc temu, by na moim blogu uszanować jej prywatność, nie miałam jeszcze pojęcia, że właśnie teraz, od pełnych dwóch dni będą holować mnie Jej-Anioła skrzydła. Dziękuję, dziękuję, dziękuję.

To niewiarygodne jak wiele ciepła, troski i uwagi spotkało mnie od momentu, gdy pewna sekunda stała się namacalną, szybką przeszłością. Wszystkim za ciepło, troskę i uwagę dziękuję, dziękuję, dziękuję.

Za komentarze również bardzo dziękuję. :)))

Nudny refren, ale głęboko wierzę, że to wszystko musi mieć jakiś sens. Znana jestem z niecierpliwości, tak bardzo chciałabym go już znać...

(140+3). Bez słów (2)

Zdjęcie z czwartku… uruchamia we mnie myśl, by zrobić nową listę marzeń, bo lista z piątku jest trzeci dzień nieaktualna…

niedziela, grudnia 05, 2010

142. Na zakręcie

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Nieszczęścia nigdy nie chodzą pojedynczo. Dziś nie byłam w pracy. Jutro nie ma pracującego poniedziałku, po którym nie będzie również pracującego wtorku i środy. Niewiele mogę. Trzasnął mi kręgosłup jak nigdy dotąd, ale nie chce mi się o tym ani rozmawiać, ani pisać. Stało się. Aby być w tym stanie potrzebna była tylko niecała sekunda.

W efekcie, dziś cały dzień leżę na podłodze z nogami na krześle i ciężarem książek na brzuchu. Kudłata zachwycona, że całym Stadem znów razem urzędujemy w saloonie. Leżymy i oglądamy filmy, bo nic innego nie wchodzi w zakres moich możliwości. Właśnie takich okoliczności trzeba było, by wydarzyło się:

(Kudłata układa się obok Jabłoni, dotykając jej boku.)

Sadownik:
(do Jabłoni, która wyraża zachwyt ciepłem
darowanym przez Heńkę
)
Może kupimy kota, będzie koło ciebie leżeć
i wyciągnie to paskudztwo z ciebie.

Jabłoń:
Nie spodziewałam się, że zgodziłbyś się na kota w naszym domu.

Sadownik:
Przyniósłbym i jeża, jeśli miałoby to pomóc.



Jestem. Mój świat zmienił się nie do poznania, skrócił, zmniejszył. Sadownik gotuje na jutro obiad i krzyczy z kuchni, że jestem kriplem (z ang. cripple). No... jestem kriplem na zakręcie... ale nie mogę nic poradzić na to, że mimo wszystko ciekawa jestem jak to dalej będzie... i to wydaje się Sadownikowi bardzo dziwne.

piątek, grudnia 03, 2010

(139+2). Bez…

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Zgasło światełko w tunelu na prawie dwie doby. Moja niezgoda na rzeczywistość poszalała sobie. Mój Wewnętrzny Krytyk miał używanie. Znam jego piosenki, wierszyki i wszystkie przemowy na pamięć. Wydawało mi się! Zaskoczył mnie Skurczybyk całkiem mocno. Po opanowanych do perfekcji frazach: „bo inni to to i tamto”, „bo inni to są tacy, siacy i owacy [doskonali, właściwi, wiedzą co jest ważne, a co nie, itd.]” padło: „jak możesz marnować swoje talenty?” No... zamurowało mnie z wrażenia. Mój Krytyk, co się z nim stało? Pozytywnie nastawiony? No i pozostało ze mną owo pytanie: „no właśnie, jak mogę?”

wtorek, listopada 30, 2010

139. Zima w środkach publicznego transportu

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wczoraj wracałam do domu dwie i pół godziny, dzisiaj jechałam do pracy półtorej zamiast standardowych 35 minut. Nie są to wcale rekordy, raczej średnia miejska śnieżna. Plusem jest to, że jak już wsiądę i ulegnę metamorfozie z sardynki w pasażera, mogę wyjąć książkę i bez poczucia grzechu, --- że powinnam robić co innego --- mogę spokojnie oddać się lekturze.

Nie wiem, co się stało, żadna to rocznica urodzin, śmierci, ale… wróciła Elisabeth Kübler-Ross z impetem dwóch pozycji książkowych (o jednej już wspominałam). Nie chodzi o skąpe wydanie książki z 1969 roku, ale o wydanie jednej z jej ostatnich książek… wspomnień. Znów nie mogę się oderwać. Sama historia --- jak to się stało, że owa pani stała się taką a nie inną osobą --- jest nie tylko fascynująca, ale i uniemożliwia wierzenie w przypadek. :)

Znów muszę, bo inaczej się uduszę:

(…) Byłam znów zdana tylko na siebie i na tym polegał kłopot. Niczego jednak nie żałowałam. Przypomniałam sobie wiersz, jaki moja babka wyhaftowała na makatce wiszącej nad łóżkiem w pokoju gościnnym, w którym wiele razy spałam jako dziecko. W tłumaczeniu brzmiał on mniej więcej tak:

Zawsze, gdy myślisz
że już nie dajesz rady
i nic ci się nie udaje
pojawia się światełko.

To światełko
odnawia twoje siły
i dodaje ci energii,
byś zrobił jeszcze jeden krok
.

Elisabeth Kübler-Ross, Koło życia,
Laurum, Warszawa 2010.


Tylko za jedną rzecz utłukłabym tłumacza. Jak można tytuł “THE WHEEL OF LIFE, A Memoir of Living and Dying” przetłumaczyć na: „Koło życia, Rozważania o życiu i umieraniu”.

Na szczęście w tej książce, jak i w pozostałych tej autorki, światełek jest multum i nie jest w stanie tego zepsuć nawet bezmyślny odrobinkę tłumacz.

Nie pozostaje nic innego jak wciąż nucić stadną mantrę: więcej śniegu, więcej! Będzie się wówczas więcej czytało.

138. Śnieg, śnieg, śnieg

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wciąż pada. Drugi dzień mam problem z dotarciem do pracy i powrotem do domu. Ominęła mnie wczoraj piękna zabawa pod górką, bo byłam „utknięta” w środkach komunikacji miejskiej. Gdyby nie Kudłata, pomstowałabym na czym świat stoi a tak… pomimo, że byłam już nieźle zmarznięta, sama myśl o uśmiechniętym pysiu Heńki, która używa życia w zaspach, powodowała, że moja uwaga skupiała się na pozytywach. O dwudziestej w centrum Wawy były korki, jakich to miasto nigdy nie widziało o tej porze. Ot, zwykła powtórka z wczesnopopołudniowych ścisków miejskich. W pewnym sensie, śnieżny powiew zimy, przeniósł ludzi w atmosferę Sylwestra w Brazylii… tłum ludzi na ulicach… jedna wielka śnieżna fiesta. Tylko zachwyt dużo, dużo mniejszy.

Gdy już w końcu udało mi się dotrzeć na wymarzony przystanek autobusowy, niedaleko stali i czekali na mnie Sadownik z Heńką. Kudłata odcinała się od śniegu w przepiękny sposób, prezentując bez dodatkowych damskich krygacji, swoją wyraźną, zdecydowaną, szeroką linię. W bieli jest jej wyjątkowo do twarzy. Patrząc na wyjątkowy zachwyt światem, który mienił się w jej oczach, doszłam do wniosku, że chyba tylko psy są w 300% zachwycone tym, co zrobiła z naszym życiem aura w ciągu ostatnich 30 godzin.

Dziś rano ta wspaniała para odprowadzała mnie na przystanek, z którego oczywiście nie odjechał żaden tramwaj. Miałam jednak okazję zobaczyć jak, z uwielbieniem, Heńka daje nura w warstwy śniegu półmetrowej wysokości. Nie byłam bardzo zachwycona (tylko troszeczkę) tym, że znów jechałam do pracy na tyle długo, że studenci poszli w długą. Jestem jednak ogromnie zachwycona, że zima w końcu ma dla mnie sens, a nie jest porą roku, którą należy przespać, przeleżeć, przewegetować, przesmucić w oczekiwaniu na życiodajną wiosnę. Zima służy mi teraz bardzo dobrze do życia pełnią stadnego życia. Życzę sobie... więcej śniegu!

poniedziałek, listopada 29, 2010

137. Magiczny weekend

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Dwa ostatnie dni były naprawdę magiczne. Po pierwsze był drugi warsztat z Polityki relacji. Długo by pisać, a i tak niczego by to nie wyjaśniło. Dzisiaj chodzę i cieplutko myślę o Dziewczynach, z którymi robiłam ćwiczenia --- jedne z najpiękniejszych ćwiczeń, jakie kiedykolwiek robiłam i, jakby tego było mało, z Cudownymi Kobietami.

W sobotę późnym popołudniem (prawie wieczorem) poszliśmy z Sadownikiem na kawę z naszymi, długo niewidzianymi, znajomymi. Im bardziej z naszych filiżanek znikała kawa, tym bardziej bielało na dworze. Gdy wracaliśmy do domu rosła w nas już tylko ciekawość: jak Kudłata zareaguje na pierwszy, większy śnieg? Ubaw był ogromny. Heńka postanowiła go… zjeść. Najpiękniejsze było jej zdziwienie, że nie da się zjeść całego śniegu, bo tyle go jest! To chyba pierwsza „substancja”, która ilościowo pokonała naszego Sierściucha.

Niedzielny wieczorny spacer, który ze spacerem nie ma nic wspólnego, bo jest zwykłym staniem pod górką i patrzeniem jak psy szaleją, był również giełdą wymiany informacji na temat, jak zareagowały nasze psy na śnieg. Tak się składa, że dla wszystkich psów, które bywają pod górką wieczorem, był to pierwszy śnieg w ich życiu. Śnieg pełni również rolę praktyczną, w końcu wszystkie psy dobrze widać --- większość jest czarna lub prawie czarna.

Dziś śnieżyca zachwyciła Kudłatą swoją siłą. Fajnie jest, gdy świat jest cały biały i tylko Heńka w parku czarnusieńka… prawie, bo przysypana śniegiem, wytarzana. Kudłata ma nową zabawę, ryje w śniegu tak długo, aż zniknie jej pod śniegiem cała głowa. Potem wynurza się na świat i uśmiecha szelmowsko jakby wróciła z dalekiej podróży.

Nigdy nie lubiłam zimy. Owszem, miałam epizody, gdy lubiłam śnieg. Działo się tak podczas wyjazdów narciarskich. Dziś dotarło do mnie, że uwielbiam śnieżną aurę, nawet wtedy, gdy jak dziś, jechałam do pracy dwie godziny. Pierwszy raz w życiu cieszę się na śnieżny grudzień i mam nadzieję, że nadchodzące Święta będą białe. To będą pierwsze, szczególne Święta. Pierwszy raz od długiego czasu czekam na nie. Będzie bosko i tak bardzo chciałabym, aby było… śnieżnie!

piątek, listopada 26, 2010

136. Z różnych perspektyw

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Pisałam już o odkryciu, że pies pełni rolę katalizatora kontaktów międzyludzkich. W szczególności, nie da się tego nie zauważyć w środkach transportu publicznego. Do wczoraj myślałam, że taką rolę mogą pełnić jeszcze tylko dzieci i to małe --- utożsamiane z delikatnością, niewinnością, słodkością młodego życia. No to mnie życie wyprostowało. Wczoraj, w tramwaju, byłam świadkiem sceny, w której tę szczególną rolę pełnił... habit. Młody Franciszkanin, obleczony w charakterystyczny „mundur” swego zgromadzenia był, bez najmniejszego wahania, obdarowywany pięknymi, młodymi uśmiechami starszych ludzi. Nie robili tego grupowo, każdy z „cywili” chciał mieć uwagę zakonnika, choć przez chwilę, na wyłączność. Miło było patrzeć, jak obcy sobie ludzie wchodzą w ciepły, pełen zrozumienia kontakt. Ziemi, co nas nosi musiało być bardzo miło. Czyż nie jest zadziwiające, że najłatwiej obdarować ciepłą uwagą właśnie obcego człowieka? Zadziwia mnie to, ale i zachwyca faktem, że tak jest. Incydent ten ma dla mnie, osobiście, dwa dodatkowe dna.

Pierwsze, wspaniałe dno --- ten Franciszkanin stał się dla mnie symbolem Odwagi przez wielkie „O”. Ów habit --- swoisty manifest przyjętych i wyznawanych wartości, odważne stwierdzenie: „robię coś niepopularnego, ale jest to dla mnie najważniejsza rzecz w życiu”. Franciszkanin --- ucieleśnienie siły stania za sobą. Zauroczona byłam patrzeniem na tego człowieka. Manifestować siebie, być zawsze sobą, czynić swoje życie wartościowym --- wielkie! Chapeau bas!

Drugie, poznawcze dno --- odkryłam swoje przekonanie, ciekawe bardzo. Zakonnik dla mnie to misja, ksiądz to zawód. Jest to z pewnością krzywdzące dla wielu księży, ale na dziś dla mnie właśnie tak jest.

wtorek, listopada 23, 2010

135. Niespodzianka

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Życie pogalopowało... W niedzielę, zanim popędziłam do pracy, poszliśmy pierwszy raz całym Stadem na forty Bema. Po drodze spotkaliśmy wieczorną koleżankę Kudłatej Perkę z jej Państwem. Okazało się, że Pan Perki robił zdjęcia i na wieczorną gonitwę pod górką Pani Grażynka przyniosła kostkę pamięci ze zdjęciami. W wilgotny wieczór wypełniony deszczem mieliśmy ogromną frajdę oglądając zdjęcia z poranka, gdy jeszcze pogoda była wymarzoną na spacery z psem.


Perka i Kudłata, Kudłata i Perka w całej, sierściuchowej okazałości:


Kiedyś hierarchia ważności Heńki była następująca: dzieci, psy, kółka, mężczyzni, kobiety. Teraz, po doświadczeniach Kudłatej z dziećmi jest: deski-gałęzie-im-większe-tym-lepsze, psy, kółka, dzieci i ludzie. A gdy targa badyla to w oczach ma kurwiki...

134. Prezenty

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Życie pogalopowało... W sobotę kupowałam prezent dla dzieci koleżanki, do której sześcioosobową ferajną jechaliśmy wieczorem. Uwielbiam kupować prezenty, bo moment decydowania się, choć trudny, jest chwilą, gdy wszystko potencjalnie jest możliwe. Zwykle jest tak, że kupno jakiegokolwiek prezentu oznacza również bardzo miłe zaskoczenie mnie samej przez okoliczności. W związku z tym, wcale nie zdziwiłam się, gdy tylko przechodząc obok półek z psychologicznymi książkami odkryłam, że… wydano kolejną książkę Elisabeth Kübler-Ross („Pytania i odpowiedzi na temat śmierci i umierania”). Uwielbiam wrażliwość tej kobiety, uwielbiam czytać o jej pracy i doświadczeniu. Oczywiście, że kupiłam nie patrząc na nic!

Czytam od niedzieli… powolutku… tylko w środkach transportu, ale dzięki tej lekturze poruszam się tramwajem jak statkiem kosmicznym. Wsiadam, tramwaj rusza, otwieram książkę i… już za moment jestem zdziwiona, że czas wysiadać. Nie odnotowuję żadnego z klikunastu zatrzymań pojazdu na przystankach pośrednich.

Jest wiele fragmentów w tej książce, które dotykają do żywego. Wiele z nich zatrzymuje, zmienia bezpowrotnie perspektywę. Jednak dwa chciałabym mieć w pamięci podręcznej --- pierwszy, który dla mnie zawiera esencję niewiarygodnie wielkiej wiary w człowieka; drugi, który jest dla mnie mocą (nie tylko krótkiego zdania), jest również najszybszą i najpiękniejszą odpowiedzią na pytanie: dlaczego hospicjum i ja?

Każdy człowiek ma coś do zaoferowania, jeśli tylko mu na to pozwolimy.”
Kiedy mierzysz się ze swoją skończonością, żyjesz inną jakością życia.”

E. Kübler-Ross, Pytania i odpowiedzi na temat śmierci i umierania,
Laurum, Warszawa 2010.

poniedziałek, listopada 22, 2010

133. Męski feminizm

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

(Późny wieczór, Stado kładzie się spać.)

Sadownik:
(do Kudłatej)
Na miejsce!

(Kudłata bez protestów i udawania, że jest głucha,
idzie do swojej nory
)

Sadownik:
(w kierunku Kudłatej, z nieukrywaną satysfakcją)
Mądry pies.

(Mija dobra chwila)

Sadownik:
(dotknięty autorefleksją)
Miał być komplement a wyszła obelga.

Jabłoń:
(łapie o co chodzi i zaczyna się śmiać)

piątek, listopada 19, 2010

132. Kto kogo kocha i jak bardzo

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

(Jak zwykle Jabłoń nie słyszała telefonu.
Po godzinie od sadowniczego dzwonienia, oddzwania)

Jabłoń:
No, co się stało?

Sadownik:
Daj słuchawkę suce, bo chciałbym porozmawiać
z kimś, kto mnie kocha.

Jabłoń:
(zatkało z wrażenia)
...

Sadownik:
(jak zwykle głośno się śmieje i wie,
że Jabłoń go kocha za ten śmiech ogromnie
)

Sama nie wiem, gotować Padalcowi obiad, czy nie? Kudłata jakoś nie pcha się do garów --- no, chyba, że są pełne.

131. Duża psia umiejętność

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Nie mając jeszcze psa, wyczytałam w mądrych książkach, że pies niesamowicie szybko wie, że jego właściciel jest wkurzony, zdenerwowany lub doprowadzony do szewskiej pasji. Pies to wie, bo podobno my ludzie złoszcząc się zaczynamy inaczej pachnieć. Od jakiegoś czasu dochodzę do wniosku, że musimy również inaczej pachnieć, gdy śpimy i inaczej, gdy się przebudzimy. Dlaczego?

Od jakiegoś czasu obserwuję, że jak tylko przebudzę się, Kudłata przybiega, wita i informuje całym swoim ciałem o czymś, o czym na pewno nie mam zielonego pojęcia a Ona musi mi to powiedzieć... że to jest właśnie najlepsza pora na spacer, nawet jeśli jest środek nocy, na przykład, 2.15.

Chcąc przechytrzyć kundla i uniknąć ludzko-psich dyskusji dotyczących kwestii, czy to naprawdę dobra pora na spacer, budzę się, ale nie ruszam się wcale, nie podnoszę nawet powiek, by mnie czujna Psia Dusza nie dorwała. I co? I... nadal przychodzi, i wita, i przekonuje o zbawczym wpływie spaceru na życie człowieka... Wniosek tylko jeden: śniąc muszę inaczej pachnieć. Budzę się i zapach snu załamuje się, umyka... i Ona to wie... i przychodzi, i nagabuje...

czwartek, listopada 18, 2010

130. Pogaduchy z Kudłatą

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 


Czym jest TAK? Czym jest NIE?

Ile razy powiedziałeś TAK, gdy myślałeś NIE? Zgodziłeś się, choć nie chciałeś. Poszedłeś, mimo że miałeś inne plany. Zrobiłeś, bo wypadało. Robisz, bo nie wolno odmówić. Zrobisz, bo tak należy. TAK może dłużyć się przez całe życie. A gdyby tak zmienić perspektywę?

NIE to karnawałowo przebrana postać. NIE to TAK powiedziane sobie. NIE to zgoda na prawdziwsze własne życie. NIE to, z szacunkiem, podarowana sobie i innym przestrzeń, w której może zdarzyć się coś więcej — coś, co przekroczy nasze najśmielsze oczekiwania.

TAK, nie krępuj się, powiedz czasem NIE. Dlaczego nie? (18.01.2009)


NIE, nie będę bawić się z Tobą twoimi zabawkami, które od dziś nauczyłaś się przynosić nam do łóżka z samego rana.
NIE, nie będę szła z dużym psem co szarpie smycz.
NIE, nie polubię, gdy na mnie skaczesz, choćby nie wiem o jaką radość chodziło.
NIE, NIE, NIE!
Kudłata patrzyła na mnie wzrokiem psa, który nigdy nie nabierze ochoty, by zrozumieć pewne słowa.

TAK, poszłam dziś z Tobą po raz pierwszy na forty Bema, na dłuuuugi spacer, który należał się duuuuużemu już psu. Tylko powiedz, skąd dowiedziałaś się, że w czwartki mam wolne? Kudłata nie ma w zwyczaju tracić czasu na odpowiadanie na pytania. Na wszystko i zawsze gotową ma odpowiedź, lekarstwo, antidotum:
TAK, chodźmy już na spacer!

wtorek, listopada 16, 2010

(127+2). Magia, bo innego słowa nie znajduję

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Promienie słońca z sesji terapeutycznej u „intuicyjnej POP-owskiej” kudłatej terapeutki pozostały gdzieś w środku mnie i ku memu całkowitemu zaskoczeniu wciąż są, choć jest już wtorek a pogoda za oknem znów późnojesienna. To doświadczenie raczej z kategorii odczuć niż logicznego stwierdzenia faktu o trzech uncjach światła w okolicach załamka otrzewnej. Owe promienie dziś wprawiają mnie w fantastyczny odmienny stan świadomości. Jak nigdy czuję się „tu i teraz”.

Przeszłość była, nie da się jej zmienić, zresztą po co, nie byłabym kim jestem, gdyby nawet owa zmiana była możliwa. Nie chce mi się jej analizować, rozumieć, roztrząsać, przeglądać, wymazywać, poprawiać. To bardzo do mnie niepodobne, ale za to jakie uwalniające! Mogę po prostu być. To naprawdę cudowne.

Nie ma też przyszłości. Nie chce mi się myśleć o tym, co mogłabym zrobić w kwestiach rodzinnych za miesiąc, dwa czy pół roku. Pozostawiam to jak pustą kartkę, niech życie po prostu się żyje. Wierzę, że okoliczności, w których się znajdę, przy odrobinie mojej uważności, staną się najlepszymi drogowskazami.

Póki co, posiedzę sobie tutaj, na kamieniu teraźniejszości, bo to dobre miejsce dla mnie. Błogostan mnie trzyma w troskliwym uścisku i uśmiech nie schodzi z mych ust. Ten spokój w środku, ta cisza, ta wolność, ta zgoda na to co jest. Niech to trwa!

poniedziałek, listopada 15, 2010

128. Hokus-pokus… miłość

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wróciliśmy. Wybiegaliśmy Kudłatą. Podczas spaceru po raz pierwszy spotkaliśmy Lenę, śliczną, ponad dwuletnią labradorkę, można by rzec.. przeraźliwie chudą jak na tę rasę. Dziewczyny bawiły się tak cudnie, że aż żal było pędzić Sierściucha do domu, tyle ze stolik w knajpie już na nas zaczynał czekać. Heńka ze smakołykami do psiej nory a my dyla na przystanek autobusowy, by udać się w krainę tureckich smaków. Knajpkę odkryły przede mną przeszło miesiąc temu dziewczyny z POP-owej grupy. Sadownik od dłuższego czasu chciał zanurzyć swoje kły w baraninie, więc miejsce wydawało się do tego idealne. Tak też się stało. Piękny dzień zamienił się w cieplutki wieczór. Nie chciało nam się wracać do domu metrem. Przeszliśmy jedną stację, kupując po drodze domowe lody. Nie do uwierzenia! 14 listopada jedliśmy lody na wolnym powietrzu, szliśmy oboje z rozpiętymi kurtkami, trzymaliśmy się mocno za ręce, jakby ten cudny sen mógł w każdej chwili chcieć się skończyć. Z niewinnego wyjścia na obiad zrobiło się Tour de Nasze Miasto. Po drodze kupiliśmy 25 sztuk pięknych tulipanów w pęku. Sprawdziliśmy kebabowe miejsce polecane przez kolegę Sadownika i jeszcze starczyło czasu i w brzuszkach przestrzeni, by pobiec na kawę do miejsca, w którym już zawisły świąteczne ozdoby... oniemiałam na ich widok. Znów zrobiło się magicznie, miłośnie i dobrze. Wróciliśmy z podróży międzyplanetarnej… do siebie.

127. Moja kochana terapeutka

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wracaliśmy wczoraj. Zaraz po kawie podanej po śniadaniu. Trzy dni zabawy w grę seniorów „to o czym nie mówisz, nie istnieje” umęczyły nas potwornie. Potrzebowaliśmy złapać oddech, znaleźć siebie, sens i własną drogę. Im bardziej wracaliśmy, tym piękniejsza robiła się pogoda. Po drodze Heńka zaczynała się kręcić, że siusiu i siusiu, a może nawet siuuusiu. Zatrzymaliśmy się pod lasem i pewnie byłby to naprawdę zwykły postój na siusiu, gdyby nie moja cudowna kudłata terapeutka.

Nagle poczułam, że chce mi się biec a ona to podjęła zachęcając: „biegnijmy!” Biegłam, a terapeutka towarzyszyła mi w tym szaleństwie kilkanaście kroków, po czym, wciąż biegnąc, „stawała” mi niejako na drodze. Zatrzymywałam się. Ona też i jakby mówiła: „zobacz, czego doświadczasz, gdy tak biegniesz”. I znów biegłyśmy, i znów się zatrzymywałyśmy, aż do łez radości, że życie może po prostu toczyć się w promieniach słońca, że nic nie jest w tej jednej chwili tak ważne jak przyśpieszony oddech. Biegłyśmy tak długo, aż odnalazłam sens biegnięcia. Odnalazłam w sobie delikatność, o której wciąż zapominam, a o którą należy zadbać.

Przypomniało mi się, gdy wracałyśmy do Sadownika, że kiedyś tam, powiedział: jesteś jak żółw, twarda na zewnątrz, ale w środku mięciutka, bardzo mięciutka. Przytulanie do tego cudownego Gościa nigdy nie było tak cudowne.

(125+1). Definicja rodziny, wersja 0.1

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Zaczęłam od dialogu filmowego, ale z jakiego filmu... nie mam pojęcia:

Lekarz: Czy ma pani rodzinę?
Pacjentka: Tak. Męża.

Od czegoś trzeba było zacząć. Zrobić pierwszy krok. To miejsce wydawało się bezpieczne.

sobota, listopada 13, 2010

125. Redefinicja w toku

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

W czwartek rano, gdy szykowaliśmy się do wyjazdu na długi weekend, w rękach pękł mi szklany dzbanek. Poraniona dłoń zwolniła mnie w trybie natychmiastowym z pewnych aktywności. W czwartek wieczorem, pękła we mnie definicja słowa „rodzina”. Teraz jest to dla mnie słowo w nieznanym mi obcym języku, nieprzetłumaczalne i nie do ogarnięcia. Przecież to nie może być maszynka do ranienia?

Dziś sobota. Dłoń opatrzona. Plaster naklejony. Połamana definicja słowa „rodzina”, skrępowana wstążkami opatrzonymi słowami seniorów: „nie przesadzaj”, „skończyłem rozmawiać na ten temat”, nie jedzie jutro ze Stadem do stolicy. Zwolniłam siebie z pewnych aktywności, dopóki nie znajdzie się nowa, sensowna definicja słowa „rodzina”, która uwzględni i uszanuje potrzeby wszystkich zainteresowanych.

czwartek, listopada 11, 2010

124. Święto Niepodległości Wewnętrznej

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Ty i Oni. Są ludzie, którym ufasz bezgranicznie; na których uwagę chcesz zasługiwać; dla których chcesz być; którym zdarza się cię ranić, ale szybko im wybaczasz i nawet po myśli „nienawidzę Cię, gdy to robisz, gdy mnie zostawiasz, gdy mnie nie słyszysz” szybko uświadamiasz sobie jak bardzo ich kochasz. Ty-Dziecko i Oni-Rodzice.

Ty i Oni. Przychodzi dzień, gdy wielokrotnie w ciągu dnia łapiesz się na wdzięczności, że podarowali Ci życie, które cudne, barwne, pomimo chwil pełnych łez czy trudności wciąż zaskakująco fantastyczne --- aż chce się je żyć! Ty-Dorosły i Oni-DorośliRodzice.

Ty i Oni. Oby nie przyszedł dzień, gdy zawiodą po raz kolejny. Starasz się zrozumieć, dlaczego to zrobili? Może się bali? Może zostało im zabronione? Może nie umieli inaczej? Może to było jedyne rozwiązanie, które znaleźli? Może. Jakie to jednak ma znaczenie, gdy drugą stroną monety ich przemilczenia jest „ciebie pomijamy”. Zastanawiasz się, po co wam strzępki rozmów telefonicznych typu:

Ty-Dorosły:
Co u Was?

On-DorosłyRodzic:
NIC.

Ja i Oni. Przyszedł w moim życiu właśnie taki dzień. Ja-Dorosły pytam tylko w myślach Ich-DorosłychRodziców: czy obejrzeliście dokładnie monetę przemilczenia, zanim daliście mi ją do ręki?

Oni-DorośliRodzice pomogli mi dziś ustanowić moje prywatne Święto Niepodległości Wewnętrznej. Jestem wolna w reakcjach na zdarzenia, które mi fundują, nie we wszystkich będę chciała brać udział. Dziś już nie dam sobie wmówić, że jestem trędowata. Nie jestem. Szkoda tylko, że banknot ufania w słowa, które wypowiadamy do siebie, został rozmieniony na drobne --- to smutne. Wierzę jednak, że każdy smutek to ziarno, z którego wyrasta „stawanie się”, mądre człowieczeństwo. Chcę iść dalej, bo ich NIC dało mi COŚ, co tylko z wierzchu wygląda jak NIC :).

środa, listopada 10, 2010

123. Punkt do rozwodu

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Kończę właśnie książkę „59 sekund” Richarda Wisemana. Z właściwym sobie wdziękiem autor opisuje masę prostych eksperymentów psychologicznych, które często prowadzą naukowców do wniosków, które nijak mają się do obiegowych poglądów na to jak człowiek działa. Ha! Burze mózgów, chwalenie dzieci (specyficzne), grafologia, wyższość pracy grupowej nad pracą indywidualną to wszystko jedna wielka ściema. Kto by pomyślał. Jeszcze niedawno na szkoleniu w mojej pracy zachwalano niektóre z wymienionych drobiazgów.

Najzabawniej było wczoraj, gdy czytałam o badaniach, które sami z Sadownikiem sobie nieświadomie zafundowaliśmy, czyli współdzielenia życia z psem lub jego wyprowadzania na spacer.

Nie zdziwiło mnie potwierdzenie, że pies jest „katalizatorem kontaktów międzyludzkich”, przy czym osiągi labradorów (naprawdę był eksperyment z psami właśnie tej rasy) są dużo lepsze od rezultatów osiąganych przez rottweilery.

Najbardziej jednak rozśmieszył mnie poniższy fragment, a w zasadzie humorystyczna puenta:

(...) właściciele psów lepiej radzą sobie z codziennymi stresami, podchodzą do życia bardziej na luzie, mają wyższą samoocenę i rzadziej zapadają na depresję.
Trudno przecenić wszystkie te dobrodziejstwa. W jednym z badań zmierzono ciśnienie krwi i tętno posiadaczy psów, gdy wykonywali on dwa stresujące zadania (liczenie wspak od czterocyfrowej liczby z odejmowaniem po trzy i trzymanie ręki w wiadrze z lodowatą wodą) przy których towarzyszył im albo pies, albo współmałżonek. Okazało się, że w obecności psa uczestnicy eksperymentu mieli niższe tętno i ciśnienie krwi oraz robili znacznie mniej błędów podczas liczenia niż w obecności męża lub żony. Oto naukowy dowód (o ile był w ogóle komuś potrzebny) na to, że posiadanie psa jest zdrowsze niż posiadanie współmałżonka.

R. Wiseman, 59 sekund, Pomyśl chwilę, zmień wiele,
WAB, Warszawa 2010.

Wygląda na to, że z Sadownikiem możemy do listy rozwodowej --- gdyby kiedyś była nam potrzebna --- dopisać obok niezgodności temperaturowej (on przy minus nastu stopniach w końcu zapina kurtkę, ja przy plus dziesięciu szukam grubych skarpet lub rajstop) jeszcze jeden ważny punkt: jesteśmy dla siebie nawzajem szkodliwym elementem środowiska --- naprawdę nie miałam o tym zielonego pojęcia, przecież jest nam razem jak w niebie, poza tymi malutkimi chwilami, gdy wysyłamy się nawzajem do diabła :). Póki co, w ramach ostrożności, zrezygnujemy z liczenia wspak i kąpieli w wiadrze...

wtorek, listopada 09, 2010

122. Znaczący prezent od Zkemi

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Kudłata u Cioci Zkemi nie omieszkała zrobić remanentu powierzchni płaskich. Szybko przywlokła misia, który spał gdzieś na podłodze. Zabraliśmy. Przyniosła pojedyncze klocki. Zabraliśmy. Przyniosła koraliki. Wyrwałam ze strachem, że małpa je połknie. Przyniosła i piłeczkę, której już jej nie odebraliśmy i którą Kudłata od Cioci Zkemi wyżebrała --- tak źle ją wychowaliśmy! Piłeczka jest po prostu boska, bo gdy Heńka ją gryzie, ta, podobnie jak żaba udająca zdechłą, pozoruje, że jest przebita, ot, zwykły flak, powietrze z niej schodzi z pięknym świergotem. Gdy jednak Kudłata wypuszcza piłkę z pyska, ta na jej oczach wraca do życia, co za każdym razem Kudłatą wprawia w stan zdumienia.

Wczoraj i Dwunożne Stada miały możliwość pobawienia się piłeczką, oczywiście, z Heńką w roli głównej. Jak wiadomo, „kiedy pada, dzieci się nudzą…” więc i Kudłata, w majestacie prawa, nudzi się okrutnie. Wieczorem odkryliśmy zabawę edukacyjną, w którą można „tracić” czas całym Stadem --- co robimy z nieukrywaną radością, nie przejmując się, że za oknami leje. Siadamy z Sadownikiem na podłodze w saloonie, dość daleko od siebie i… turlamy lub rzucamy do siebie wspomnianą, boską piłeczkę. Najwięcej frajdy sprawia nam, gdy Kudłatej nie uda się złapać piłeczki, która przemknęła jej między łapami. Gdy nas przechytrzy, lub gdy damy jej chwilowo „wygrać” wydajemy komendę aport a potem daj. Heńka uwielbia uczyć się w ten sposób, a my mamy frajdę, że tak szybko łapie. Należy dodać, że zabawa wymaga nie tylko całego Stada i piłeczki, ale również garści psich chrupasków, gdy Sierściuch wykona bezbłędnie polecenia.

Nie straszna nam już jesienna szaruga, gdy w arsenale zabaw przyjemnych pojawiła się domowa zabawa z piłeczką. Nie byłoby jednak z tego żadnej frajdy, Kudłata ma przecież kilka piłek, gdyby nie wspaniałe własności owej piłeczki, ale to już zawdzięczamy Cioci ZKemi. Dziękujemy całym Stadem, dziękujemy ogromnie!

poniedziałek, listopada 08, 2010

121. Spełnienie marzenia

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

W zeszły czwartek Kudłata skończyła pół roku. Dokładnie tego dnia udało się w końcu Sadownikowi upolować miskę dla dorosłego psa, więc w pewnym sensie miała prezent. W sobotę, przy okazji, przyszedł czas na spełnienie największego marzenia Kudłatej, by mogła z bliska poznać jakieś małe dziecko.

Całym Stadem rano ruszyliśmy do Zkemi, mojej najcudowniejszej przyjaciółki, wspaniałej i najlepszej Mamy dwojga brzdąców. Starsza, prawie pięcioletnia dziewczynka była już niestety po pierwszych w tym życiu nieprzyjemnych przejściach z psem i w związku z tym próbowaliśmy odkryć przed nią pojęcie psa na nowo. W pewnym sensie nam się to udało, Mała pod koniec naszej wizyty mówiła do Heńki słodkim głosikiem i nawet parę razy ją pogłaskała, ale tylko w sprzyjających okolicznościach, czyli gdy Henia nie próbowała patrzeć jej w oczy.

Mały, niespełna dwuletni chłopiec, swoim zachwytem do psów wprawił nas wszystkich w osłupienie. Nigdy w życiu nie widziałam cieszącego się w ten sposób dziecka, które próbuje nawiązać kontakt ze zwierzęciem. Przez pierwsze dwie godziny kontrolowaliśmy, by przypadkiem Kudłata nie zrobiła krzywdy Małemu, ponieważ 28 kg psiej czułości i niespotykanej potrzeby kontaktu fizycznego, może małemu dziecku sprawić fizyczny uraz. Małemu jednak udawało się wywijać z opresji w pięknym, pełnym wdzięku stylu. Kudłata była w siódmym niebie. Miała dziecko na odległość zaledwie kilku centymetrów, mogła za nim chodzić do woli, i nieraz udało jej się skraść całuska od Małego rezolutnego człowieka, którego twarz co jakiś czas była dokładnie wylizana. Po kilku godzinach nie musieliśmy się już martwić o dzieci, a zaczynaliśmy myśleć o Heńce. Z przyjemnością odnotowaliśmy fakt, że są ludzie, i to całkiem malutcy jeszcze, którzy Kudłatą potrafią zmęczyć, co nam dorosłym jeszcze się nie udało. Zabrakło nam chwilami empatii, ponieważ chwile, w których Henia próbowała ukryć się przed dziećmi, były dla nas wyjątkowo zabawne --- po raz pierwszy widzieliśmy jak Kudłata stara się uniknąć spotkania z człowiekiem, niespotykane, wręcz księżycowe.

Zanim wróciliśmy do domu, nie ruszając się z mieszkania Zkemi, Kudłata udała się w smakową podróż na inną, nieznaną dotąd planetę, ponieważ… pierwszy raz w życiu jadła upuszczony przez dziecko (specjalnie dla niej) makaron, paluszki upuszczone przez Małą wcale nie przez przypadek, kawałki drożdżowych bułeczek… ze smakiem oblizała również paluszki Małego, „wykremowane” serkiem waniliowym.

Kudłata wróciła do domu wykończona. Złapała lekki oddech i na widok psów na wieczornym spacerze sprawiała wrażenie, że jest wyjątkowo szczęśliwa, że to czworonogi a nie ludzkie dzieci.

W niedzielę śmialiśmy się, pytając niby Kudłatą: to co, zostajesz sama w domu czy do dzieci? Chętnie odpoczęła od gatunku ludzkiego, gdy my poszliśmy na kawę.

czwartek, listopada 04, 2010

120. Psia lingwistyka stosowana

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Idiomy w każdym języku zadziwiają obcokrajowców. Idiomy w każdym języku kłamią, gdy nie daj Boże, potraktujemy je dosłownie. Sprawdziłyśmy z Kudłatą w praniu dwa psie: „psia pogoda” i „całuj psa w nos”.

Psia pogoda” jest podobno dzisiaj. Pada, leje, mży, jest ciemno. Heńka protestuje przeciwko stwierdzeniu, że to niby jej pogoda. Przez pierwsze sekundy spacerów w ciągu dnia wyglądała na niemile zaskoczoną, podnosiła wysoko łapki. Przytulisko też nie wygląda na zachwycone mocno jesienną aurą, bo do domu pcha się całkiem sporo błota, zwłaszcza, gdy Heńka spotka kolegę lub koleżankę do tarzania się. Dzisiaj miała szczęście w postaci Harry'ego, cztery tygodnie od niej młodszego, biszkoptowego labradora. Zachwyceni sobą wetowali sobie straty związane z beznadziejną, niepsią pogodą.

Całuj psa w nos” oznacza odczep się, ale... nie w Przytulisku. Heńka jest pierwszym psem w moim życiu, którego całuję. Głupia sprawa, ale najzabawniej jest pocałować Sierściucha w sam nos. Za każdym razem, gdy popełniam ten okropny-cudny czyn, myślę o polskim idiomie, jakie ma korzenie i dlaczego ja już zupełnie go nie chwytam, bo przecież dla mnie oznacza wyrażenie mojego prywatnego podziwu dla każdej z osobowości Kudłatej. Teraz kolej pocałować Sadownika pomimo tej niepsiej pogody...

środa, listopada 03, 2010

119. Koniec anonimowości

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Prawie pięć lat mieszkamy w Przytulisku. Dopóki nie zamieszkała w nim Kudłata, znaliśmy raptem kilku sąsiadów --- przemykaliśmy alejkami i pies z kulawą nogą nas nie rozpoznawał. Skończyło się. Wracając dziś z zajęć uświadomiłam sobie, że od tramwaju do domu kilkanaście razy powiedziałam dzień dobry. Spotkałam właścicieli psów, dwóch gospodarzy domu, którzy Heniutę uwielbiają, kilka dzieciaków, które mnie pytały, czy wyjdę z Sierściuchem zaraz na dwór. Cóż, stałam się dodatkiem. Na szczęście, dodatkiem do cudnego Psa.

Świąteczny wyjazd Sadownika na plener fotograficzny uchylił rąbka tajemnicy jeszcze jednego przedsięwzięcia budującego więzi wewnątrz osiedlowej społeczności. Od piątku wiem, że o 21.00 pod górką jest spotkanie zaprzyjaźnionych psów. O tej porze ludzie bez psów szybkim krokiem wracają do domu. Ludzie z psami podążają w odwrotnym kierunku, w miejsca, gdzie kundle mogą się wybiegać. Kudłata ma zegarek w swojej duszy, i choć przesunięcie czasu wprowadziło pewien zamęt, dokładnie o 20.50 Młoda zaczyna się ożywiać, kręcić i meldować, że czas na spotkanie z psimi przyjaciółmi, póki co, Perką i Korą. Przez mgłę, przypominam sobie, że Sadownik mi mówił, że takie psie imprezki towarzyskie mają miejsce wieczorem każdego dnia, ale zrozumiałam o co chodzi, dopiero wtedy, gdy kilka wieczorów z rzędu Kudłata z radością ciągnęła mnie (w zastępstwie Sadownika) w umówione miejsce. Rozczulało mnie, gdy pani Perki pytała: widzimy się jutro? Tak. Widzimy się dziś, jutro, pojutrze... :) Psy nie są dla ludzi nie lubiących spotykać innych ludzi. Takim pozostają tylko rybki i... żółwie. Pies jest personą publiczną --- przynajmniej Heńka tak ma.

wtorek, listopada 02, 2010

118. Nie jestem już nastolatką

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wszyscy albo właśnie przechodzimy kryzys, albo dopiero co z niego wyszliśmy, albo też nieuchronnie do niego zmierzamy. (...) Chciałbym również zaznaczyć, że nigdy nie jest tak źle, jak nam się zdaje.

Andy Andrews, Mistrz, Najlepsze dopiero przed Tobą,
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2010

Jeśli chodzi o mój kręgosłup powinnam sobie strzelić tatuaż wytłuszczoną czcionką w dobrze widocznym miejscu: „ale nie jest tak dobrze jak myślisz!”. Zachwycona tym, co robi ze mną praca domowa zadana przez Nią-Anioła podniosłam się w sobotę rano z łóżka jak nietknięta chorobami nastolatka i... cierpiałam do wczoraj. Za mną pierwsza, przespana w jednym kawałku noc i niesamowity apetyt na kolejny egzemplarz. Niech się stanie! Wyszłam z kryzysu kręgosłupowego i nie mam ochoty podążać ku następnemu, postoję i pozachwycam się życiem!

niedziela, października 31, 2010

117. To nie moja wina! To przypadek i kolor...

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Labrador w wieku młodzieńczym jest natrętem. Nie można spokojnie usiąść i poczytać, bo przychodzi bydlę i ciągnie za rękę, za nogę, przekonując, że czas na zabawę. Siedzenie bez ruchu jest dla Kudłatej czymś tak samo abstrakcyjnym i nie do zniesienia jak przesuwanie czasu. Bawmy się, bawmy! Krzyczy oczami, pyskiem, ogonem i całym ciałem. Jest namolna jak politycy w czasie kampanii wyborczej.

Od Uwielbianych też trzeba odpocząć. Zamknęłam więc Młodą w jej norze dostarczając smakołyki-gryzaki i poleciałam na kawę, pouczyć się odrobinkę, posiedzieć ze sobą, złapać oddech. W trakcie dziobania skończył się zakreślacz.

Nieświadoma pułapki, wracając do domu zaszłam do empiku, by nabyć markery. Nie byłam świadoma, że pętla pułapki zacieśniała się na mojej szyi z każdą sekundą: przy kasie, pani przede mną ociągała się z decyzją kupić/nie kupić; kasę obok, ktoś bardzo potrzebował pomocy „mojego” kasjera --- w majestacie prawa rozglądałam się, by nacieszyć oczy kolorami. Szybko miałam za swoje, wypatrzyłam książkę, w przepięknie pomarańczowej okładce i... jeszcze szybciej wiedziałam, że muszę ją mieć.

Powinnam mieć kaca, ale nie mam. Kac powinien być kacem-gigantem, bo obiecałam sobie, że do stycznia czytam tylko lektury egzaminacyjne. Zrobiłam sobie jednak trzygodzinną amnezję przyrzeczeń danych sobie, w końcu każdy ma prawo rozchorować się na głowę --- zakochać się można nie tylko w człowieku.

Książka ta to bajka, jedna z tych, do których po przeczytaniu lubię wracać, miód na trud związany z teraźniejszością i podejmowanymi decyzjami. Książka ta to baśń, odarta z rekwizytów wieków minionych, wszystko dzieje się współcześnie. Dobro zwycięża i porusza pokłady nadziei i wiary we mnie. W środku mnie, wciąż żyje malutka dziewczynka, którą przy okazji czytania takich lektur spotykam. To ona, szybkim ruchem przewraca kolejne strony. Uwielbiam jej marzenia i zapał...

Upłakałam się jak norka przy poniższym cytacie. Skąd ja to znam? Ile lat uczyłam się, aby nie martwić się pół wieku naprzód? Na te pytania najdokładniej mógłby odpowiedzieć tylko Sadownik, który to wszystko przetrzymał. Chapeau bas, Sadowniku!

Przestań mnożyć możliwości, a skup się na obliczaniu prawdopodobieństwa. (...) --- Czterdzieści procent rzeczy, które napełniają nas niepokojem, w rzeczywistości nigdy się nie wydarzy.
(...)
--- Trzydzieści procent rzeczy --- ciągnął --- o których myślimy z lękiem, już się wydarzyło, są to zmory przeszłości. Możemy się martwić, ile chcemy, ale i tak nie zmienimy tego, co już się stało, prawda?
Walker skinął głową w milczeniu.
Jones napisał następną wartość
: „12%”.
--- Mniej więcej dwanaście procent zmartwień wynika z bezpodstawnych obaw o stan naszego zdrowia. „Boli mnie noga, to może być rak! Boli mnie głowa, to może być guz! Tata zmarł na zawał w wieku sześćdziesięciu lat, a ja w tym roku kończę pięćdziesiąt dziewięć lat!” --- Jones spojrzał na Walkera . --- Nadążasz za mną?
--- Nadążam.
--- Dobrze. W takim razie liczmy dalej. --- Jones zapisał na serwetce kolejną liczbę. --- Dziesięć procent to strach przed tym, co pomyślą o nas inni. --- Podniósł wzrok i zajrzał rozmówcy w twarz. --- A przecież zupełnie bez sensu jest martwić się o to, na co kompletnie nie mamy wpływu.
Walker przekrzywił głowę, by odczytać rząd liczb.
--- Jeśli się nie mylę --- powiedział po chwili --- zostało jedynie osiem procent. Spojrzał na Jonesa pytająco.
--- Osiem procent --- przytaknął Jones. --- Zaledwie osiem procent stanowią uzasadnione obawy --- oznajmił, po czym uniósł palec. --- Jednak trzeba pamiętać, że są to sytuacje, z którymi przy odrobinie wysiłku można sobie poradzić. Niestety większość ludzi traci energię na zamartwianie się rzeczami, które nigdy im się nie przytrafią lub których nie są w stanie kontrolować. W efekcie nie starcza im sił na to, by sprostać realnym wyzwaniom, gdy te się wreszcie pojawią.

Andy Andrews, Mistrz, Najlepsze dopiero przed Tobą
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2010.

Pal sześć, skąd autor wziął liczby, bajki rządzą się swoimi prawami. Ważna jest moc idei, która za tym się kryje.

Tylko wspomnę, że pomysł z widelcem, którego nie zdradzę, po prostu mnie powalił... do łez wzruszenia.

116. Czas — abstrakcja w praktyce

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Stało się. Żyjąc bez dotyku medialnych szponów, nie miałam pojęcia, że to właśnie dzisiejszej nocy przesuwamy zegarki. Nigdy nie pojmę jaki jest tego cel i żadne ekonomiczne uzasadnienia nie są w stanie mnie przekonać, że ma to sens. Staje się to jeszcze trudniejsze teraz, gdy mam psa.

Mój telefon, jak większość aparatów, jest z serii przemądrzałych --- wie, co dla mnie jest najlepsze. Bez pytania mnie o zdanie, bez żadnego poinformowania o wykonanych czynnościach, skubaniec, w ramach samowoli przestawił w nocy czas. Gdy więc Kudłata próbowała mnie obudzić o swej zwykłej porze, na moim telefonie widniała godzina 3:59. Nieświadoma algebraicznych działań na żywym organizmie jakim jest czas, pogoniłam kundla na miejsce, bo co jak co, ale o czwartej rano, nie będę wychodzić na dwór. Próba stawiania mnie na nogi powtórzyła się jeszcze kilka razy. O 6:05, gdy byłyśmy na spacerku, sąsiadka uświadomiła mnie, że przesunięcie czasu stało się starym faktem. Licząc „wczorajszym miernikiem upływu czasu” była 7:05.

Pies śmiertelnie głodny nic nie rozumiał. Uznał, że pani się popsuła i będzie trzeba Sadownikowi poskarżyć się trochę jak tylko wróci. Pozostałam bezsilna. Niech mi ktoś mądry powie, jak wytłumaczyć psu szaleństwo przesuwania wskazówek zegara?

sobota, października 30, 2010

115. Czytać i kłamca może

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Przeciętny Polak czyta pół książki na rok. Za każdym razem, gdy rokrocznie, ogłaszany jest ten mało chlubny wynik Dwunożne Stada zastanawiają się jak to jest możliwe. Wszyscy wokół Dwunożnych czytają a i znajomi oraz krewni owych Wszystkich też czytają, więc jakim cudem średnia wynosi tylko pół? Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem jest hipoteza, że być może istnieją obywatele, którzy czytają –5 książek w roku. Tylko to nadal nie jest odpowiedzią na pytanie: jak to jest możliwe?

Wczoraj przybyła jeszcze jedna Czytelnika. Ma w nosie grube tomiska i nie poratuje nas w podnoszeniu narodowego wskaźnika czytelnictwa. Czyta tylko i wyłącznie wiadomości. Od deski do deski, w ogromnym skupieniu. Tak się temu zajęciu oddaje, że głuchnie na wszelkie słowne próby nawiązania z nią kontaktu. Nie ma wyjścia, przynajmniej dwa razy dziennie chodzimy do osiedlowej czytelni--parku, wcale nie po to, aby pobiegać, ale na długie, prawie naukowe czytanie. Kudłata stała się maniaczką psiej wersji „pudelka”. Musi wiedzieć, kto i kiedy był pod tym drzewkiem, kto wąchał tamten listek, kto szedł tą ścieżką pół godziny temu, czy był to duży czy mały pies, a może suczka, znana czy całkiem obca. Z nosem przy ziemi, zapominając o własnym istnieniu, nie przepuści ani jednemu centymetrowi kwadratowemu ziemi. Powaga na jej psiej buzi i tak nowa dla mnie Heniutowa skrupulatność doprowadzają mnie szybciutko ze śmiechu wprost do łez.

Jest jeszcze drugi dowód na to, że Henia intelektualnie się rozwija. W tym tygodniu kilka razy uraczyła Dwunożne kłamstwem, że niby natychmiast musi na podwórko z powodu potrzeby fizjologicznej a potem okazywało się, że... panienka chciała się po prostu przejść i zobaczyć kto jest na dworze. Jak tu wierzyć kundlowi? Czy to przedsmak psiego dojrzewania?

piątek, października 29, 2010

Info nawigacyjne

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Znów zapytał mnie ktoś, czy numerki przy wpisach mają jakiś sens, poza tym, że są to kolejne liczby całkowite. Śpieszę poinformować, że jeśli numer wpisu przedstawiony jest w postaci sumy, np. (100+2), to zapis ten oznacza, że wpis 102. jest w pewnym sensie kontynuacją poruszanych we wpisie 100. treści.

Analogicznie (57+41) to wpis 98, który dotyczy wpisu 57. --- jest tylko daleką reminiscencją, bo oddaloną aż o 41 wpisów.

(112+2). Sęk w tym, że...

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

--- Pani Jabłonko, dlaczego ma pani tak dużo do powiedzenia w kwestii wskaźnika dzietności? Dlaczego panią to rusza, wścieka, jadowi? Czyżby pod korą krył się sęk tak duży, że nawet początkujący psychoanalityk chętnie by to pani zinterpretował.
--- Noooo, ciekawe...
--- I?
--- ...jednocześnie bardzo zaskakujące.
--- Dlaczego?
--- Odkryłam w sobie jakość „prawdziwego” Polaka, który z uporem maniaka chciałby, aby reszta społeczeństwa podzielała jego wartości.
--- To znaczy?
--- Tak jak „prawdziwy” Polak chciałby ze mnie zrobić przykładną katoliczkę, tak ja chciałabym z każdego zrobić człowieka szukającego, zadającego pytania, nieustającego, wyglądającego nowej drogi...
--- Jak pani z tym jest?
--- Uppsss. Nie widzę już sensu, aby wściekać się na „prawdziwego” Polaka, skoro i ja, zmieniając tylko system wartości, nim jestem.
--- Aaaa, widzi pani.
--- Jak jeszcze trochę w sobie pogrzebię to i jakość obrońcy krzyża w sobie znajdę, bo talibem wolności wyboru już jestem...

czwartek, października 28, 2010

113. Bonusy z blogowania :)

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Ktoś zapytał mnie: po co ci ten blog, po co odsłaniać siebie? Minęło już dostatecznie dużo czasu bym mogła określić wstępny kształt odpowiedzi. Blog pozwala mi napisać to, czego czasem nie mam odwagi powiedzieć oraz to, czego powiedzieć nie chcę, bo okoliczności i czas wydają się niewłaściwe. Dotarłam do przekonania, że nie jestem jedyną osobą na tym świecie, której przytrafiają się takie a nie inne myśli czy zdarzenia. Jedyne co zrobiłam, to „uwolniłam” je, puszczając je w świat. Zapiski blogowe mają również aspekt bardzo praktyczny --- blog to jedyna znana mi „moja szuflada”, w której porządek (chronologiczny) jest perfekcyjny. Czeluście tej szuflady pozwalają mi zachować od zapomnienia chwile, myśli, uczucia, zachwyty i smutki. Blog daje mi możliwość eksperymentowania z opisem zjawisk z moich, absurdalnych punktów widzenia. „Absurdalnych” to ulubione słowo mojego krytyka wewnętrznego, który uznał blog za pomyłkę mego życia i ulatnia się, gdy tylko zaczynam myśleć o nowym wpisie. Dzięki mu za to.

Znów, powyższy akapit pozostałby w głowie jako tymczasowy zestaw myśli, które przemykają mi przez głowę od tygodnia, gdyby nie dwa fakty [drugi — blog znajomego małżeństwa — 28.02.2019 już nie istnieje] --- prawdziwe bonusy mojego blogowania --- dzieje się wokół mnie!

Sadownik przestał myśleć, marzyć, gadać i założył galerię swoich zdjęć. Na razie zabronił zdradzania adresu, bo choć to ja w Stadzie jestem znana z obrzydliwego perfekcjonizmu, to właśnie On twierdzi, że pozwoli poinformować, ale dopiero jak wszystko będzie dopięte na ostatni guzik, czyli za jakieś dwa tygodnie. Czy ktoś mówił, że małżonkowie z długim stażem upodabniają się do siebie? Kto twierdzi, że mamy długi staż?

Przyszedł więc czas, aby wyrazić szacunek, jakim darzę ludzi wokół mnie, którzy mają odwagę wyrażać siebie. Z myślą o nich, utworzyłam dział „Od-do, czyli jeden uścisk dłoni”. Jak wiadomo, od każdego człowieka do każdego innego jest podobno maksymalnie sześć uścisków. Z przyjemnością, w dziale B, będę umieszczać linki do twórczej działalności moich przyjaciół, nawet jeśli jeden z nich został dawno temu moim Mężem. Ruszajcie!

112. Ludzie ludziom gotują ten los

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Jakiś czas temu, gdy blog nawet mi się nie śnił, zauważyłam, że określone utwory muzyczne, ba, całe albumy, mają u mnie wzięcie w określonych porach roku, czasem nawet w określonych miesiącach. Może to kwestia skojarzeń z atmosferą, samopoczuciem, gdy słuchałam ich pierwszy raz. Odkryłam, że podobnie rzecz ma się z sezonowością tematów w polskiej polityce, choć trudno nazwać ją dobrą muzyką --- nie trzymają tempa, nie umieją czytać nut, banda samozwańczych solistów...

Brak telewizora szczęśliwie ogranicza mi możliwość wkurzenia się. Ostatnio z powodu wyczynów pewnego bardzo niskiego pana, przestałam również słuchać radia --- tak, w ramach eksperymentu, uciekłam na gigant od mediów. Jednak od dwóch dni zdarza mi się słuchać mojego ulubionego radia, ostatniego, medialnego bastionu ludzi myślących, i... zgrzytam zębami. Drażni mnie medialna edukacja społeczeństwa, która dotyczy tylko jednej strony medalu.

Jak zwykle jesienną porą, sporo trąbi się o tym, że piesi mają chodzić po właściwej stronie szos, że mają nosić odblaski. Tylko dlaczego nikt nie wspomina, że szosa jest dla samochodów i nawet przepisowo idący, święcący się pieszy nie jest świętą krową i powinien zejść z jezdni, gdy jedzie samochód? Nie, pieszy jest na prawie i idzie. Czy tak trudno wyobrazić sobie sytuację, gdy jadą w przeciwnych kierunkach dwa tiry? Wcale nie muszą jechać szybko, a pieszy z uporem maniaka idzie, bo zapomniał albo nie zna zjawiska jakim jest droga hamowania. No, może owe pojazdy wyhamują, może nawet na pewno, ale z pewnością poleci, znajdujące się najwyżej w rankingu słów brzydkich, przekleństwo... i po co?

Per analogium, wraca jak bumerang, z wielu powodów, kwestia dzietności jako sprawa wagi państwowej. Nie będę powtarzać argumentów tych, którzy biją na alarm, że trzeba, należy, natychmiast, że świat, przynajmniej ten polski, zaraz się skończy. Jakoś nie chciałabym być dzieckiem, które jest na tym świecie, bo czyjaś emerytura, bo strach dorosłego przed starością, bo tak wypadało, bo nie można było inaczej postąpić.

Nieczuła jestem. Istniejący proces demograficzny nie spędza mi snu z powiek. Przewrotnie zapytam, a co by się stało, gdyby Polaków, zwłaszcza tych „prawdziwych” było mniej? Wolałabym, aby społeczeństwo polskie zamiast uprawiać patriotyzm ilościowy przerzuciło się na patriotyzm jakościowy. Dlaczego zamiast krzyczeć „więcej, więcej niech nas będzie”, nie zmienić taktyki na taką, w której ci, którzy już się urodzili są równie ważni jak ci, którzy jeszcze tego nie zrobili? Może, gdyby było nas mniej, byłoby łatwiej o wzajemny szacunek, bo liczba osób na km2 nie stanowiłaby masy krytycznej nienawiści i niechęci?

A emerytury? Zapyta ktoś chorobliwie zapobiegliwy. Może lepiej mentalnym dłutkiem zacząć pracę u podstaw i rzeźbić ludzką świadomość, że ważne jest, aby każdy człowiek lubił a nawet kochał to, co robi zawodowo. Może warto przestać z empatią klepać po ramieniu delikwenta, który chodzi do znienawidzonej pracy wyglądając emerytury w wieku 35 lat i krzyknąć: „obudź się człowieku i poszukaj swoich marzeń do spełnienia!”. Może by tak tym dłutkiem uwolnić potrzebę rozwoju, która przecież tkwi w każdym człowieku, od zarania, od pierwszego jego oddechu. Każdy z nas w wieku dwóch--trzech lat uwielbiał uczyć się nowych rzeczy. Może owym dłutem można to uwielbienie zdobywania nieznanych lądów poznania, zrozumienia i doświadczenia wygrzebać na światło dzienne? Może...

Nie mam nic przeciwko temu, abyśmy lubili stawać się sobą i pomagali w tym innym... To jest moja, wiecznie odtwarzana w głowie, melodia, w której brak demograficznego, zrozpaczonego refrenu. Może jednak być tak, że mam coś ze słuchem...

Mam gdzieś narodowe pędy-zapędy-popędy. Nie przestanę powtarzać: proszę, sprawdź o czym marzysz, nie jesteś na świecie po to, by spełniać oczekiwania innych. Naprawdę, ani ja ani ty nie jesteśmy po to. Proszę, pamiętaj o tym.

środa, października 27, 2010

111. Nowe życie mojego kręgosłupa

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Spotkałam Ją prawie półtora roku temu. Zwróciła moją uwagę sposobem w jaki poruszała się oraz uśmiechem, którego prawdziwość uwiodła mnie natychmiast. Byłyśmy na tym samym warsztacie i przez pięć dni od czasu do czasu zerkałam na Nią by nacieszyć własne oczy --- by upewnić się, że tak cudowne kobiety stąpają po ziemi. BYŁA WCIĄŻ. Bił od niej blask, rodzaj wewnętrznej mocy. Uwielbiam spotykać takie kobiety. Ich istnienie jest dowodem na to, że można pięknie dojrzewać, zmieniać się i być szczęśliwą zamiast starzeć się zaraz po trzydziestce w majestacie społecznego prawa mając wieczne wytłumaczenie, że „w moim wieku, to już nie warto”, „za późno”, „kiedyś tak, ale dziś już nie”. Gdy żegnałyśmy się, wydawało się, że żegnamy się na wieczność, albo co najmniej do następnego dużego POP-owskiego warsztatu, który nie wiadomo kiedy. Od słowa do słowa, okazało się, że nie tylko mieszkamy w tym samym mieście, w tej samej dzielnicy, ale na tej samej ulicy... prawie blok w blok --- świat jest malutki nawet jak mieszka się w ogromnym mieście --- jesteśmy sąsiadkami. Ścieżki naszych dni krzyżują się sporadycznie, ale zawsze w naszych spotkaniach jest serdeczność z innej, cudownej planety. Uwielbiam tę kobietę od zawsze!

Niedawno, nie bez pomocy słownej mądrych osób, dotarło nareszcie do mojej łepetyny, że obok mnie mieszka nie tylko Ona-WspaniałaKobieta, ale że również mieszka Ona-Anioł, czyli mądra doświadczeniem nauczycielka Jogi, która może pomóc mi wrócić do fizycznej sprawności. Oczywiście, pod latarnią jest zawsze najciemniej i oświeciło mnie późno, ale nie za późno :).

Kiedyś chodziłam na jogę, ale przestałam, gdy okazało się, że nauczyciele denerwują się, że czegoś nie mogę zrobić. Większość z nich nigdy nawet nie stała obok cienia świadomości, że można, całkiem z natury, nie móc schylić się do ziemi na prostych nogach, by położyć całe dłonie na podłożu. Przy takich nauczycielskich ograniczeniach joga może stać się formą sportu ekstremalnego --- nie miałam na to ochoty.

Wczoraj, zaraz po zajęciach, po nakarmieniu Kudłatej i wyprowadzeniu jej na spacer, udałam się do Niej-Anioła. Długo by pisać i nic by to nie dało, były to najpiękniejsze dwie godziny, od czasu, gdy mój kręgosłup krzyczy wrzaskiem niezauważanego. No i stało się...

Przypomniało mi się, że joga potrafi być cudem, że można w swoim ciele czuć się tak, jakby właśnie dopiero co wróciło się do siebie. Po raz pierwszy doświadczyłam tego, że podczas wykonywania pozycji (w wersji leczniczej) wylewają się z człowieka emocje, których nie było się świadomym. Po raz pierwszy cieszyłam się swoim ciałem zamiast je musztrować. Mój kręgosłup został wysłany na orbitę szczęścia bezwględnego.

Ona-Anioł stwierdziła, że moje problemy z kręgosłupem biorą się z tego, że podświadomie staram się skulić, ukryć swoje centymetry. Zaskoczyło mnie to, ale też poczułam dziwną ulgę, gdy powiedziała: a Ty masz być wielka! Zrobiła to w sposób, którego nie zapomnę do końca życia --- delikatność utarta na puch razem z pewnością i zachwytem, jakby WIELKOŚĆ w moim życiu stanowiła DUŻY klucz do zrozumienia.

Wracałam do domu na skrzydłach z nowym życiem pod pachą i z zaleceniem położenia się od razu do łóżka, co z przyjemnością zrobiłam. W tym boskim stanie nie było możliwości by zebrać słowa w sensowny ciąg wyrazów stanowiących wpis na blogu.

Dziś, wobec słów, które wypowiedziała Ona-Anioł, przypomniał mi się dzień, gdy byłam już gotowa na prawdę o sobie, wiele lat temu. Pojechałam do pracy do Konstancina, poprosiłam panie pigułki, by mnie dokładnie zmierzyły. Ponieważ byłam wewnętrznie przygotowana na dużo centymetrów, prostowałam się do granic możliwości, jakbym była najmniejszą dziewczynką w grupie przedszkolaków i... o, zgrozo, udało mi się wyciągnąć TYLKO 187,5 cm. Byłam rozżalona, bo przygotowałam się psychicznie na 192 cm --- w końcu większość facetów twierdzi, że ma 185 cm a i tak zawsze są o pół głowy ode mnie niżsi, więc przesłanki do 192 cm istniały. Dziś oni nadal twierdzą, że mają 185 cm. Ja wiem swoje, ale nie odbieram im przyjemności posiadania takiego wzrostu, bo to naprawdę jest przyjemne.

Mam być wielka --- kołacze mi się wciąż po głowie. W sumie, dlaczego nie? Wyciągnąć się jeszcze odrobinkę...

poniedziałek, października 25, 2010

(83+27). Serial i światy równoległe

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Stado nie ma telewizora, ale od czasu do czasu uzależnia się od seriali, które nie są przez nas oglądane po jednym odcinku na tydzień, tylko po kilka odcinków na dzień. W Fali zbrodni fascynują mnie dwie rzeczy (1) dialogi i (2) cudownie beznadziejny PR jaki jest robiony samochodom BMW. Jeżdżą nimi tylko źli ludzie i zawsze pojazdy te są w ciemnych kolorach. :)

Żyję w dwóch światach i jakiekolwiek przerysowania dotyczące opisów tych światów bawią mnie niezmiernie. Kończy się to zwykle śmiechem, ale czasem również wymianą zdań, choćby z przymrużeniem oka. Wczoraj:

Fala zbrodni, odcinek 97, 15:10 [min:sek]:
Renata: Czy każdy informatyk ma coś z psychola?
Mila (informatyk): Nie. Tylko jakieś 95 procent.

Jabłoń:
Czy ja jestem psycholem?

Sadownik:
A nie jesteś?

Fala zbrodni, odcinek 20, 20:05 [min:sek]:
Alex (psycholog): To jest bez sensu, Igor. Nasza relacja jest bez sensu.
Szajba: Relacja? Co to za głupie słowo.

No tak. W świecie mało psychologizującym to słowo nie występuje w pierwszej setce używanych słów. Dla matematyków i informatyków jest słowem znaczącym, choć nigdy nie dotyczy ludzi. Tymczasem, w weekend, który minął relacja była dla mnie nie tylko słowem-wytrychem, ale stała się ciałem i duszą, czymś, co prawie może być dotknięte, a z pewnością poruszone. Pierwszy warsztat z cyklu Polityka Relacji za mną, było fascynująco… za miesiąc ciąg dalszy i już nie mogę się doczekać --- znalazłam się w fantastycznej grupie ludzi. Jak dobrze, że istnieją głupie słowa, różne światy i odrobina szczęścia...

niedziela, października 24, 2010

109. Forma męskiego szowinizmu prezentem dla kobiety

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

W czwartek wieczorem, gdy wracałam do domu, zmarzłam tak potwornie, że zamarzło mi wszystko w środku. Marzyło mi się tylko jedno, odtajać --- rozmrozić serduszko, duszę i umysł a nie, utknąć i nie wiedzieć co dalej. W piątek, gdy tylko nadarzyła się okazja, zakopywałam się głęboko pod kocem marząc o tym, by chociaż we śnie zrobiło mi się ciut cieplej.

W wieczorne, piątkowe popołudnie zawitała do nas koleżanka Jabłoni z czasów liceum. Kudłata była w siódmym niebie, z powodu jeszcze jednej pary rąk do głaskania. Jak zwykle, nie byłoby powodu, aby o tym wszystkim wspominać, gdyby nie „pierwszy raz” Jabłoni i cudowny monolog, który pełen psiego zrozumienia zamienił się w niemy dialog.

(Sobota, 7.30. Sadownik ma już na koncie pierwszy spacer o 5.15
a Kudłata próbuje namówić go na następny obchód pobliskiego parku.
)

Sadownik:
(zwraca się do Kudłatej)
Widzisz, Mama ma cię w nosie, Ciocia ma cię w nosie...
(znacząca przerwa)

Sadownik:
(wciąż do Kudłatej)
...pamiętaj, że tak naprawdę możesz liczyć tylko na mężczyznę w tym domu.

(Kudłata gotowa zgodzić się na każdą teorię, byle tylko już iść na dwór.
Jabłoń udaje, że nie słyszy, bo wciąż zmarznięta.)

Sobota była pierwszym dniem, od czasu, gdy Kudłata wyprowadza Stado na podwórko, gdy Jabłoń nie była na żadnym spacerze. Święty, oj święty, ten Sadownik...

czwartek, października 21, 2010

108. Czym była dziś kawa...

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

...w towarzystwie mężczyzny innej kobiety? Zadziwieniem, że niemożliwe staje się faktem na moich oczach. Podziękowaniem za to, kim się staliśmy w czasie, gdy się nie widzieliśmy. Zadumą nad przewrotnością losu, który nas na tę kawę zaprosił. Pragnieniem, aby każde z nas znalazło w sobie dość odwagi, by zrobić pierwszy, mały krok dając naszym, głęboko ukrytym, wielkim marzeniom możliwość wydostania się ze świata fantazji. Wdzięcznością za to, że on i ja, w jednym miejscu, wbrew nieoznaczoności Heisenberga, możemy napić się kawy i pomyśleć o szczęściu, które nas nie opuszcza od tylu lat, choć przewrotnie lubi pojawiać się w przebraniu zniechęcenia, straty, czy niespełnienia. Ech, Życie! Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. Niech tak będzie do końca!